Niedawno napisałem w wierszu: „Polska jest trzciną nadłamaną/garstką starych ludzi przywiązanych do krzyża”. Z jednej strony to smutne, z drugiej – właśnie z takiej grupki apostołów i kobiet pod krzyżem wyrosła potężna cywilizacja chrześcijańska. Nie wiem, jakie plany ma Bóg wobec Polski, ale jestem pewien, że tylko wokół Chrystusowego krzyża nasz naród może się odrodzić.
Robert Tekieli: Co to znaczy, że przeżywamy teraz święty czas? Czym są dla Ciebie Wielki Tydzień, Triduum Paschalne?
Wojciech Wencel: Pascha jest dla mnie i mojej rodziny centralnym wydarzeniem w roku, które pozwala odbudować osobiste relacje z Chrystusem. Bierzemy udział w obrzędach Drogi Krzyżowej i Wielkiego Piątku, ale najważniejsza jest dla nas Wigilia Paschalna. Od 10 lat przeżywamy ją we wspólnocie neokatechumenalnej. Całonocne czuwanie zaczyna się liturgią światła. Stojąc w zupełnej ciemności, uświadamiam sobie własną niemoc, grzeszność, zniewolenie. Moment, w którym kapłan wnosi płonący paschał i woła trzykrotnie: „Światło Chrystusa!”, rozjaśnia moją historię. Czuję wtedy, że wszelkie życie pochodzi od Boga. Cokolwiek dobrego czy wartościowego jestem w stanie uczynić, to tylko z Nim i dzięki Niemu. Później jest bardzo rozbudowana, złożona z 9 czytań, liturgia Słowa, chrzest dzieci w autentycznej sadzawce chrzcielnej i Eucharystia, a już nad ranem, w dzień Zmartwychwstania – wspólnotowa agapa. Wszystko to ładuje mi akumulatory na resztę roku, przywraca nadwątloną wiarę w moc Słowa, Ciała i Krwi, chrześcijańskiej miłości i pokory. Mimo zmęczenia zawsze przeżywam tę noc bardzo radośnie.
A czym jest ten czas dla naszej wspólnoty narodowej?
Okazją, by uświadomić sobie sens naszej trudnej historii. Każdy z nas ma przecież nie tylko małą historię swojego prywatnego życia, ale i dzieli z braćmi w polskości ten wielki, wspólnotowy los. Zmartwychwstały Chrystus rozświetla ciemność naszych codziennych spraw, ale pragnie też rozświetlić mrok polskich dziejów. W tej perspektywie nawet najgorsze doświadczenia przestają być przekleństwem i stają się błogosławieństwem. Jeśli oddamy je Chrystusowi, zobaczymy, że są częścią Jego drogi krzyżowej, która prowadzi nas, grzesznych, do zbawienia. A jednocześnie już tu, na ziemi, oczyszczają nas w dużym stopniu z doczesnych żądz, pozwalają stanąć po stronie spraw i ludzi „przegranych”, docenić to, co w oczach świata wydaje się głupstwem: honor, wierność, pokorę. Odrzucenie przez świat buduje też niezwykłą ewangeliczną solidarność między Polakami, którzy kochają ojczyznę. Niedawno napisałem w wierszu: „Polska jest trzciną nadłamaną/garstką starych ludzi przywiązanych do krzyża”. Z jednej strony to smutne, z drugiej – właśnie z takiej grupki apostołów i kobiet pod krzyżem wyrosła potężna cywilizacja chrześcijańska. Nie wiem, jakie plany ma Bóg wobec Polski, ale jestem pewien, że tylko wokół Chrystusowego krzyża nasz naród może się odrodzić. Na pewno w wymiarze wiecznym, ale niewykluczone, że również za życia naszego i przyszłych pokoleń – w kulturze czy polityce.
Mówią nam: celebrujecie klęski. Czas wreszcie wybrać nowoczesność
Jasne, tylko jak uciec od własnej historii i odnaleźć szczęście w zupełnie innym świecie? W życiu prywatnym takie ucieczki są ostatnio bardzo modne: mężowie i ojcowie nagle porzucają rodziny dla zakochanych nastolatek, artyści przestają uprawiać swoje rzemiosło i zadowalają się karierą celebrytów, nawet niektórzy księża decydują się zrzucić sutannę i ruszyć w świat. Wszystkim wydaje się, że w nowym układzie będą nareszcie naprawdę szczęśliwi. Czy są? Nie znam ani jednego przypadku takiej życiowej rewolucji, który nie skończyłby się spektakularną klęską, rozpaczą albo zagrzebaniem się w cynizmie. Podobnie jest z naszym wspólnotowym losem. To powołanie, a nie opcja do wyboru. Jedynie idąc drogą, na której postawił nas Bóg, można odnaleźć pokój serca, a do tego zbudować coś wartościowego. Celebrujemy klęski, ale też zwycięstwa, które odnosili nasi przodkowie. Nie jesteśmy masochistami, lecz realistami. To prawda, że w polskiej historii ostatnich wieków więcej jest wylanych łez niż beztroskich okrzyków triumfu, ale musimy podźwignąć to dziedzictwo, bo jest ono istotą polskości. Można je próbować przełamać i różnie interpretować, ale nie odrzucić jako balast. Bez poczucia historycznej ciągłości Polska przestanie istnieć.
Mówią, że polskość jest jak choroba. Może powinniśmy z niej wyrosnąć?
Jest coś na rzeczy w tym porównaniu do choroby, bo często Polacy zachowywali się jak w gorączce. Rejtan, Karol Levittoux, uczestnicy manifestacji patriotycznych przed Powstaniem Styczniowym, później niektórzy Żołnierze Wyklęci, natchniony publicysta emigracyjny Zygmunt Nowakowski, wreszcie Jan Lechoń skaczący z okna nowojorskiego hotelu. Także literacki Konrad z Wielkiej Improwizacji nie wydaje się okazem zdrowia psychicznego. Trzeba jednak pamiętać, że ta „choroba” jest wynikiem bezgranicznego umiłowania ojczyzny i wolności. Jest to, jak pisał Kazimierz Wierzyński, „miłość raniona”. Człowiek, któremu odebrano wszystko, co naprawdę kocha, staje się „chory z miłości”. Od ponad 200 lat jesteśmy poddawani ogromnym ciśnieniom ze strony Niemiec i Rosji, więc w naszych reakcjach nie ma nic dziwnego. Jeśli naprawdę jest to choroba, to nie taka jak świnka, z której można wyrosnąć. Współtworzy ona nasz narodowy charakter, bywa naszą słabością, ale jest również siłą, która powstrzymuje wrogie Bogu i człowiekowi imperia przed marszem w głąb Europy. Tak było w 1920 r., ale moim zdaniem nawet przegrane powstania czy opór Polskiego Państwa Podziemnego były ością w gardle lewiatana. Zamiast gładko połknąć Polskę i resztę Europy, potwór musiał krztusić się i charczeć.
Czy obrażasz się, słysząc o sobie: poeta smoleński?
Ja już się o nic nie obrażam. Nawet gdy ktoś w internecie czy „Gazecie Wyborczej” wylewa na mnie kubeł pomyj, nie czuję żadnych negatywnych emocji, bo świadkiem mojej historii jest Jezus Chrystus. A „poeta smoleński” to uprawnione określenie, bo przecież po 10 kwietnia 2010 r. diametralnie zmieniło się moje życie i do pewnego stopnia myślenie, a w poezji pojawił się nurt historiozoficzny. Oczywiście że etykietka poety smoleńskiego bardzo upraszcza obraz mojej dwudziestoletniej twórczości, ale do tego jestem już przyzwyczajony. Wcześniej nazywano mnie klasycystą albo poetą katolickim i to również były określenia redukujące. Na pewno Smoleńsk to dla mnie doświadczenie pokoleniowe, takie jak wojna, Katyń czy Jałta dla moich poprzedników. Będę pewnie pisał jeszcze o wielu rzeczach, ale krzyż smoleński tkwi we mnie głęboko pod skórą. Póki żyję, nie da się go stamtąd wyrwać.
Wywiad ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie”