Chrześcijanie protestują, rząd robi swoje.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 29/2014
Reakcja Kościoła na głośny spektakl „Golgota Picnic” i państwową nagonkę na prof. Bogdana Chazana ma niewątpliwie wymiar ewangelizacyjny. W całej Polsce chrześcijanie wychodzą na place i ulice, żeby bronić życia i rodziny, upominać się o prawo lekarzy do stosowania klauzuli sumienia, protestować przeciwko bluźnierczym tendencjom w kulturze, a przy okazji świadczyć o darmowej miłości Boga. Niestety, są to już tylko manifestacje mniejszości, która przez ogół społeczeństwa jest postrzegana jako grupa fanatyków lub dziwaków.
Gdy w połowie lat 90. XX wieku jedna z niemieckich gazet z okazji kolejnej rocznicy pontyfikatu Jana Pawła II opublikowała reportaż o polskim katolicyzmie ludowym, jego tytuł brzmiał: „Tam, gdzie Bóg ma jeszcze swoją ojczyznę”. Dziś sytuacja chrześcijan nad Wisłą nie różni się zasadniczo od położenia naszych braci na Zachodzie. Mamy swoje organizacje pro-life i liderów posługujących się retoryką przejętą od amerykańskich pastorów-aktywistów. Podpisujemy setki listów otwartych, rozpaczliwie upominamy się o swoje „prawa”, ale mury, które przed nami postawiono, wciąż „rosną, rosną, rosną”, jak w piosence Jacka Kaczmarskiego. Przestrzeń naszej „wolności religijnej” skurczyła się do rozmiarów getta i z każdym rokiem będzie mniejsza. Żarliwe protesty spowalniają ten proces, ale go nie zatrzymają.
Choć postmodernistyczna rewolucja zaczęła się w Polsce z lekkim opóźnieniem w stosunku do krajów Zachodu, to posiada ten sam mechanizm. Służy jej przede wszystkim metoda małych kroków i programowego stopniowania zła. Gdy trwają jeszcze dyskusje nad jedną transgresją kulturową, np. nad zdefiniowaniem homoseksualizmu jako „orientacji seksualnej”, w przestrzeń publiczną zostaje wrzucony kolejny „kontrowersyjny” projekt, np. powszechne prawo kobiet do aborcji. Wskutek protestów katolików ten drugi pomysł udaje się czasowo zablokować, ale większość z nas ustępuje w pierwszej sprawie, która wobec zabijania nienarodzonych wydaje się błahostką. Kiedy jednak pojawia się temat adopcji dzieci przez „gejów”, wielu katolików, zwłaszcza nominalnych, jest skłonnych zaakceptować kompromisowe ustawodawstwo w sprawie aborcji. Dziś jesteśmy dumni z faktu, że zdołaliśmy powstrzymać ideologów gender przed ingerencją w tożsamość płciową przedszkolaków. A genderyści się cieszą, że w konsekwencji mniej poważnie traktujemy kwestię seksedukacji i popularyzacji antykoncepcji w szkołach.
Ta manipulacja powtarza się jak wątek zdrady małżeńskiej w telenoweli. To dzięki metodzie małych kroków Polacy obojętnieją na in vitro, odbieranie dzieci rodzicom oskarżonym o „chłód emocjonalny”, a niedługo bez większych oporów pogodzą się pewnie z „prawem” do eutanazji, które w praktyce oznacza eksterminację ubezwłasnowolnionych staruszków. Niedawno usłyszałem relację kobiety w stanie błogosławionym, która poddała się w Skandynawii badaniom USG. Na proste pytanie: „Chłopiec czy dziewczynka?”, szwedzki lekarz odpowiedział jej: „Tego przecież nie można stwierdzić. Chyba nie sądzi pani, że organ zewnętrzny determinuje tożsamość płciową”. Czy w Polsce takie „doradztwo medyczne” jest niemożliwe? Poczekajmy kilka lat, a wtedy przekonamy się, że jest nie tylko możliwe, ale i nakazane przez prawo.
Ktoś powie, że nie powinniśmy byli wstępować do Unii Europejskiej, która narzuca barbarzyńskie tendencje w kulturze. Jan Paweł II uważał inaczej. Miał nadzieję, że „przyjęcie nowych państw członkowskich wzbogaci nasz kontynent o wspaniałe dziedzictwo tradycji kulturalnych i religijnych”. Ale wzywał nas jednocześnie do wykonania pewnej pracy duchowej w kulturze, bez której dążenia polityczne nie mogą wydać spodziewanych owoców. Tej pracy w wymiarze powszechnym nie wykonaliśmy. Papież brał pod uwagę również taką ewentualność. Wielokrotnie przestrzegał, że „demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub ukryty totalitaryzm”. Żyjemy właśnie w takim systemie, dziś już bardziej jawnym niż ukrytym. Obecna władza nad Wisłą od lat realizuje dwa programy: antypolski i antychrześcijański, obsadzając instytucje kultury tęczowymi rewolucjonistami. Ale wielu chrześcijan nadal nie widzi związku między polityką państwa a własną sytuacją. Niektórzy są w stanie nawet popierać rząd aferzystów, porównując Donalda Tuska do zagubionej jawnogrzesznicy.
Protesty są oczywiście potrzebne, zwłaszcza gdy towarzyszy im ewangelizacja. Świadectwa na placach tworzą pomost między żywym Chrystusem a pojedynczymi ludźmi. Aby ewangelizować cały kontynent, trzeba jednak odtworzyć kulturę narodową, która będzie chronić wartości duchowe, wolność sumienia i pamięć o poświęceniu przeszłych pokoleń. A tego z kolei nie da się osiągnąć bez zaangażowania społecznego i politycznego, włącznie z masowym i odpowiedzialnym głosowaniem w wyborach. Być może jest już za późno na odzyskanie państwa. W takim wypadku czeka nas lub nasze dzieci perspektywa dalszych protestów, stopniowe poddawanie się prześladowaniom, wreszcie osobiste spotkanie z lwami na Stadionie Narodowym („Nie róbmy polityki, budujmy stadiony”). Ma to swój głęboko ewangeliczny sens. Czy jednak nie okazujemy się sługami gnuśnymi i nieużytecznymi, już dziś ustawiając się w kolejce do wybiegu? I czy nie popełniamy grzechu zaniechania, rezygnując z walki o wolną Polskę?