Ani słowa o sfałszowanych wyborach.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 49/2014
Od rana rozpalam w piecu wycinkami gazet z recenzjami moich pierwszych książek. Żadna metafora. Po prostu kilka lat temu zniosłem do kotłowni archiwum, żeby ocalić je dla potomności, i dzisiaj nie mam problemu z papierem na podpałkę. Z czasem kurczy się miłość własna, a w domu musi być ciepło.
Gdzieś nad moją głową żona krząta się po kuchni, żeby zdążyć z obiadem, zanim dzieci wrócą ze szkoły. „Dzieci” to termin umowny, bo z naszych chłopców – nie wiadomo kiedy – wyrośli dwaj młodzi mężczyźni. Niedawno (wczoraj? przedwczoraj?) pisałem w wierszu, że „spacerowy wózek dźwiga słodki ciężar”, a dziś ten „słodki ciężar” jest studentem historii. Drugi syn zapisał się w poezji ojczystej, czy raczej ojcowskiej, jako berbeć zawsze znajdujący „czas na bieganie i czas na dreptanie/ na przewracanie się co pięć sekund/ przez kocie łby albo w mokrą trawę”. A teraz kończy gimnazjum i słucha polskiego hip hopu. Zamiłowanie do hopsania nie zmieniło się, poziom hałasu w mieszkaniu – owszem.
Gdy w kotłowni rozgrzewa się piec, w kuchni brzękają talerze. „Próżna młodość, kochana – powtarzam w myślach słowa ulubionej bałkańskiej pieśni – próżna młodość. Starość idzie za nią jak cień”. Kim byliśmy dawniej – pięć, dziewięć, szesnaście lat temu, dwa tygodnie po ślubie? Chciałbym to sobie przypomnieć, ale gdy sięgam pamięcią, widzę tylko Ciebie. Zmęczoną sprawdzaniem klasówek, śpiącą z odkrytym ramieniem, wieszającą pranie... Nasza miłość jest codziennym umieraniem, słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem. Miał rację Kazimierz Wierzyński, gdy pisał, że „tym się tylko żyje, za co się umiera”.
Pamiętam reakcje mojego środowiska na zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich w 1995 roku. Najdosadniejszy był chyba komentarz Jarosława Marka Rymkiewicza: „Wielu Polaków opowiedziało się za komunizmem. (...) Tym Polakom ja odpowiadam, parafrazując trochę słowa »Pierwszej Brygady«: j...ł was pies. (...) Polska was nie potrzebuje. My będziemy umierać z tą Polską, powoli i z godnością”. Podobnie musieli czuć się kochający ojczyznę Polacy po 1945 roku. Ci żyjący w kraju, gdy zrozumieli, że system komunistyczny jest nie do ruszenia. I ci z niepodległościowej emigracji, gdy okazało się, że naciski na byłych sojuszników zachodnich nie odwrócą jałtańskiego porządku.
Wtedy, w listopadzie 1995 roku, powstał jednak również przedziwny wiersz Krzysztofa Koehlera, w którym zamiast przekleństwa pojawiło się błogosławieństwo niepomyślnego losu: „W więzieniu rozbrzmiewającym/ głosem. Pieśnią dziękczynną./ W domostwie nieskończonej wolności.// W Polsce. Teraz i tu”. Potrzebowałem wielu lat, by zrozumieć sens tego wiersza i doświadczyć „nieskończonej wolności”, której nie może dać żaden ustrój ani żaden polityk, bo jej jedynym źródłem jest żywy Bóg. Gdybym nie miał miłości, już dawno zwariowałbym od kolejnych zawiedzionych nadziei, niezrealizowanych planów, zdruzgotanych marzeń o prawdziwie niepodległym państwie.
Chciałbym umieć codziennie dziękować za cuda, które Jezus Chrystus uczynił w moim życiu: za rodzinę, za poezję i jej czytelników, za pięcioletnią abstynencję, za przebudzenie po Smoleńsku, za znicze na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, za ludzi, których tam spotykam, za książki Kazimierza Wierzyńskiego i Jana Lechonia, Floriana Czarnyszewicza i Zygmunta Nowakowskiego. Wreszcie za Polskę wyobrażoną, wieczną, żyjącą w moim sercu. Tę, w której żadna sprawiedliwa ofiara nie idzie na marne, a dawni i nowi bohaterowie trwają w blasku chwały Bożej, silniejsi od wszystkich armii tego świata. Ale chciałbym też nauczyć się dziękować za zdarzenia trudne, niezrozumiałe, obracające w proch moje ludzkie plany. Najgorsze, co mógłbym zrobić, to zapomnieć, że Bóg jest Panem historii, przez którą prowadzi nas – ludzi i narody – do zbawienia. Zadziwiająca jest ta Jego wierność wobec grzesznika, który raz po raz łamie święte przymierze, tracąc z oczu dary miłości i próbując układać świat po swojemu.
Lubię siadać z żoną przy oknie, żeby wspólnie popatrzeć na starą lipę. Każdej zimy przylatują tu dwie sójki, które nie potrafią lub nie chcą odlecieć za morze. Czasem myślę, że jesteśmy jak one. Szarzy do (i od) bólu, z błękitnym stygmatem nieba na skrzydłach. „Spójrz: umieramy i już nas nie będzie/ za lat czterdzieści albo za dwa lata/ lecz przyda nam się co było w nas święte:/ miłość – przepustka do lepszego świata”. Wiersz napisany 14 lat temu, a miłość wciąż trwa, owocując poczuciem „nieskończonej wolności”. Wierzę, że gdy wreszcie skrzydła poniosą nas do lepszego świata, nasi synowie przekażą tę miłość swoim dzieciom i wnukom. Nie wiem, ile pokoleń wolnych Polaków trzeba, by ta misja się wypełniła, ale jestem pewien, że dzięki niej powstanie kiedyś wieczna Polska. Całkiem realna, wskrzeszona mocą swojego Boga. Niezwyciężona.