„Je suis Charlie”? Jeśli miałbym wejść w paryski tłum, to tylko z imieniem „Jésus-Christ” w sercu i na ustach. Bo jedynie Odkupiciel wszystkich ludzi jest w stanie rozwiązać problemy dzisiejszej, pogrążonej w upadku cywilizacji zachodniej.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 6/2015
Kilka dni temu na katolickich i konserwatywnych portalach internetowych pojawił się nagłówek: „Houellebecq: Już nie jestem ateistą”. Podejrzewam, że po przeczytaniu tak krzepiącego tytułu część internautów natychmiast pobiegła do lodówki, by otworzyć bezalkoholowego szampana. Ja jednak postanowiłem poprzedzić świętowanie lekturą umieszczonej pod nagłówkiem notki. I dowiedziałem się, że w wywiadzie dla tygodnika „La Vie” francuski pisarz stwierdził, iż „dziś nie nazwałby siebie ateistą, lecz agnostykiem”. Faktycznie, kolosalna różnica.
Michel Houellebecq, lat 59, postmodernistyczny prozaik, skandalista i celebryta, potrafiący regularnie przedłużać swoją popularność o kolejne pięć minut. Dziś na językach dziennikarzy i polityków, nie tylko nad Sekwaną, jest jego powieść „Soumission” („Uległość”), rozwijająca w konwencji political fiction wizję zwycięstwa muzułmańskiego kandydata w wyborach prezydenckich i przekształcenia Francji w państwo wyznaniowe. Houellebecq już wcześniej był oskarżany w głównych mediach o szerzenie islamofobii. Ale prawdziwa wrzawa wokół niego wybuchła po premierze książki, która zbiegła się w czasie z atakiem terrorystów islamskich na redakcję „Charlie Hebdo”. Zwłaszcza, że karykatura umieszczona na okładce ostatniego przed tragedią numeru tygodnika przedstawia Houellebecqa w roli wróżbity z dopiskiem: „W 2015 roku stracę zęby, w 2020 roku będę świętował ramadan”.
Jest oczywiste, że zamach w Paryżu był starciem dwóch zdegenerowanych ideologii, które nie mają nic wspólnego z wartościami europejskiej cywilizacji. To konfrontacja dżumy z cholerą, konflikt przemocy fizycznej z przemocą symboliczną. Naiwniacy, którzy w redaktorach „Charlie Hebdo” widzą męczenników wolności słowa, lubią powtarzać, że dostawało się od nich po równo „wszystkim: muzułmanom, katolikom, żydom”. Jakaś krótka ta lista w kontekście słowa „wszystkim”. Brakuje na niej lewackich bojowników, aborterów (pigułka dzień po) i propagatorów eutanazji (pigułka 70 lat po), libertynów, skrajnych materialistów, politycznie poprawnych siewców nienawiści i innych urbaniątek. Czyli akurat tych, z których składa się środowisko „Charlie Hebdo”.
Zresztą nawet gdyby dla tygodnika rzeczywiście „nie było żadnego tematu tabu”, to czy stanowiłoby to dla nas jakąkolwiek wartość? Przeciwnie: niszczenie „wszelkich tabu” jest ciosem w podstawy europejskiej cywilizacji, która przez setki lat, w jedności z ludzkim sumieniem i prawem naturalnym, obejmowała tajemnicą pewne sfery życia. Dlatego, choć jako chrześcijanin potępiam zbrodnię, nie mogę stanąć w jednym z szeregu z tymi, którzy dzierżą tabliczki z napisem: „Je suis Charlie”. Jeśli miałbym wejść w paryski tłum, to tylko z imieniem „Jésus-Christ” w sercu i na ustach. Bo jedynie Odkupiciel wszystkich ludzi jest w stanie rozwiązać problemy dzisiejszej, pogrążonej w upadku cywilizacji zachodniej.
Houellebecq wielokrotnie ukazywał w swoich książkach piekielne kręgi tej cywilizacji. W „Cząstkach elementarnych” seksoholik Bruno wizytuje posiadłość anarchistycznego guru, wioskę naturystów, wreszcie ośrodki seksu grupowego dla par. Cała ideologiczna otoczka, stworzona przez „pokolenie ’68”: buddyzm, ekologia, hasła rozwoju osobowości, okazuje się przynętą dla młodych dziewcząt, „poszukujących nowych wartości duchowych”, w które nie wierzą nawet przywódcy ruchu. Naprawdę chodzi o to, by „nieźle sobie popieprzyć” przy mandali i w dymie wonnych kadzidełek. Pod przybitymi do drzew tabliczkami z napisem „wzajemny szacunek” stoją automaty z prezerwatywami. Nie inaczej jest w „Platformie”, gdzie zgorzkniały urzędnik Michel odbywa seksualne tournée po Tajlandii.
Bohaterowie Houellebecqa to prawie zawsze wypaleni erotomani, którzy poruszają się jak kukiełki w teatrze, kierowani liberalnymi dogmatami i prostymi impulsami biologicznymi: głodem, popędem płciowym czy strachem przed śmiercią. Autor szczegółowo i z wyraźną fascynacją opisuje obsesje seksualne, przeplatając te opisy pseudofilozoficznymi dygresjami. Najczęściej wraca do tezy, że współczesnym światem rządzą dwa systemy, dla których nie ma alternatywy: „męski”, oparty na władzy, pieniądzach i strachu, i „kobiecy”, oparty na uwodzeniu i seksie. W „Poszerzeniu pola walki” dodatkowo pojawia się idea maksimum wolności osiąganego poprzez maksymalizację możliwych wyborów. Wszystko to prowadzi, rzecz jasna, do redukcji relacji międzyludzkich.
Z piekła alienacji są tylko dwa wyjścia: szpital psychiatryczny albo samobójstwo. Houellebecq nie szuka pocieszenia w religii. Jeśli wspomina o zasadach, chodzi mu o obowiązki wyznaczane przez system (konieczność wypełniania zeznań podatkowych, płacenia rachunków itd.). Jego książki mówią o życiu bez Boga to, co wszyscy o nim wiemy albo przeczuwamy: że jest żałosne i smutne. Nie ukazują jednak żadnej pozytywnej drogi wyjścia z matni. W istocie Houellebecq nie jest żadnym „demaskatorem niewygodnych prawd”, lecz cynikiem realizującym swoją karierę pisarską przez kolejne skandale. Dlatego radziłbym nie czynić z niego wyroczni w sprawach starcia cywilizacji ani w żadnej innej. Ktoś, kto łażąc po moralnych kanałach przez dwadzieścia lat, „awansował” z ateisty na agnostyka, nie może być przesadnie rozgarnięty.