Zbliża się kolejna Pascha. Zanim światło Chrystusa znów rozproszy ciemności, pora spojrzeć prawdzie w oczy.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 14/2015
Gdy rano widzę się w lustrze, muszę przyznać, że to, co stworzył Pan Bóg, ma ręce i nogi. Niestety, ma też krzywe zęby i sporą nadwagę. Wprawdzie akurat te parametry nie są dziełem Pana Boga, tylko niezdrowego trybu życia, ale to inna sprawa. Liczy się efekt, a ten jest godny pożałowania. Chciało się być młodym, pięknym i bogatym poetą chrześcijańskim, w sam raz na okładkę nowej, lajfstajlowej „Frondy”, a zostało się nołlajfem, którego zaprzyjaźnieni redaktorzy katolickich mediów litościwie chronią przed blaskiem fleszy. Bogu dzięki, bo nie istnieje taki fotoszop, który przystosowałby mnie do wymogów popkulturowej ewangelizacji.
Zostawmy jednak fizis i przejdźmy do psyche. Niestety, również w tej sferze nie mam się czym pochwalić. Zazwyczaj przyznaję rację moim hejterom, którzy pod internetowymi wersjami felietonów wstukują komentarze w rodzaju: „Wencel wpadł w tak egzaltowane, pseudoreligijne stany, że jest w tej chwili absolutnie nie do czytania”. I tak łagodnie powiedziane. Ileż to razy, przeglądając własne teksty w druku, powtarzałem w myślach: „Co za patos! Jaka sztuczność! Masakra!”. Choćbym miał pisać o modzie, wakacjach albo przepisach kulinarnych, w końcu zawsze wylezie ze mnie nadęty buc z tendencjami do moralizowania.
O tym, że jestem czepialski, przekonywać nikogo nie muszę. Wystarczy śledzić rubrykę „Wencel poleca / odradza” w dodatku telewizyjnym. Raz na ruski miesiąc wyjdzie mi zabawny opis jakiegoś programu, ale częściej wychodzi coś, z czego wyłącznie ja się śmieję. Nic dziwnego, że w skrzynce e-mailowej co pewien czas znajduję listy od zbulwersowanych czytelników, np. „Co pan ma do filmu »Faceci w czerni«? To jest świetny film, a pana argument, że dlatego, że Polacy nie mają wiz do Ameryki, a robaki mają, jest porażający. To żaden argument. Może po prostu pan nie lubi filmów fantasy”. Faktycznie nie lubię, po prostu, ale na list oczywiście nie chce mi się odpowiedzieć. Postawę pokornego sługi łatwiej mi opiewać w felietonach niż stosować w życiu.
Albo ten Smoleńsk. Wydarzenie tragiczne, głębokie i poważne, ale to przecież nie powód, by pisać o nim również wtedy, gdy traci się do tego ducha. Nawet autentyczny narodowy wieszcz stałby się groteskowy, gdyby w momencie posuchy próbował na siłę sprostać tematowi. Cóż dopiero taki gryzipiórek jak ja. A jednak i mnie się to zdarza. W takich chwilach szczególnie dziwię się redaktorom katolickich mediów, że wciąż uważają mnie za człowieka, który ma coś ciekawego do powiedzenia. Niedawno np. dzwonił Szymon Babuchowski, prosząc o refleksje o Wielkim Poście do „Gościa Niedzielnego”. Odmówiłem. Powiedziałem, że nie czuję się na siłach. W końcu ile się można wymądrzać, jeśli w życiu duchowym nie jest kolorowo.
Bo kolorowo nie jest. Jest ciemno. W Wigilię Paschalną lampy pogaszone, cisza jak makiem zasiał, po chwili gdzieś za ścianą stłumiony głos kapłana: „Chrystus wczoraj i dziś, początek i koniec, Alfa i Omega, do Niego należy czas i wieczność, Jemu chwała i panowanie przez wszystkie wieki wieków. Amen”. Drzwi powoli otwierają się i prezbiter, który się w nich pojawia, unosi paschał ze śpiewem: „Światło Chrystusa”. Odpowiadamy: „Bogu niech będą dzięki”, a później odpalamy swoje świece od paschalnego płomienia. Ale świece to tylko widzialny znak łaski. Ważniejsze jest to, co dzieje się w głębi mojej duszy, która od poprzedniej Paschy tak intensywnie była kształtowana przez próżność, że stała się dosłownie pusta. Teraz stopniowo wypełnia się miłością żywego Boga.
Temu światłu, które wlewa się do naczynia ograniczonego ułomnościami ciała i słabościami charakteru, zawdzięczam wszystko, co w moim życiu i pisaniu wartościowe: miłość rodzinną, pięcioletnią trzeźwość, więź z umarłymi, czułość dla zwyciężonych, poezję i fragmenty prozy. Kiedyś próbowałem licytować się z Bogiem w zasługach: Ty powołałeś mnie do małżeństwa, ale to moje tradycyjne poglądy są gwarancją jego trwania; Ty przeznaczyłeś mnie do pisania, lecz ja sam nauczyłem się rzemiosła; Ty mnie wysyłasz na głęboką wodę, bo ja mam niezbędną odwagę. O (nie)święta naiwności! Co stałoby się z moim małżeństwem, gdybyś nie zesłał mi w charakterze żony najbardziej cierpliwego ze swoich aniołów? Na co byłaby mi znajomość zasad wersyfikacji, gdybyś nie dawał mi od czasu do czasu łaski głębokiego skupienia? Na jaki gest niezależności byłoby mnie stać, gdybyś poskąpił mi pokoju serca albo umieścił na etacie w instytucji państwowej? Umówmy się: „Ty Panie podnosisz mnie kiedy upadam/ i żywą wodą struchlałe oczy obmywasz/ bardziej cierpliwy niż światło w zamkniętej celi/ jesteś ze mną gdy wstaję i kładę się do snu/ i nie ma nic ponad Tobą na świecie nic nie ma/ i nie ma większej miłości niż Twoje kochanie/ doprawdy nie ma nic nad to i nic się nie zmienia:/ ta sama ścieżka za grobem i taki sam kamień”.
Zbliża się kolejna Pascha. Zanim światło Chrystusa znów rozproszy ciemności, pora spojrzeć prawdzie w oczy: po ludzku jestem żałosną postacią z pierwszej części tego felietonu. Ale właśnie takiego – grzesznego i ograniczonego – potrzebuje mnie Zbawiciel. Pan mój i Bóg mój. Niech działa. Bo inaczej hejterzy mnie zjedzą.