czwartek, 2 lipca 2015

Popiół i miód

O moim tajemnym spotkaniu z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem.

Jacek Malczewski, Idź nad strumienie (fragment)
























 Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 26/2015

Żadne „kosmate”, „wytrwałe” ani nawet „z sąsiedztwa”. Słowo „zdziczałe” jest jednak nie do zastąpienia, zwłaszcza że ładnie współbrzmi z wyrazem „pszczoły”. Zamiast uli w „klasztornej pasiece” zostanie więc barć w „kaskadach srebrzących się liści”. I trzeba będzie wyobrażać sobie, jak najmłodsza ze służebnic krzyża wspina się po drabinie, żeby ściągnąć dla swoich podopiecznych plastry pełne miodu. Ale to dopiero w drugiej strofie. Na razie cieszmy się z wygładzenia pierwszej: „W sierpniu nad leśną mogiłą Lechonia/ przy której czuwa już tylko Bóg/ zdziczałe pszczoły harcują w begoniach/ zbierając z kwiatów popiół na miód”.

Wybaczą Państwo hermetyzm tych rozważań, ale tak bywa, gdy kończy się pracę nad nowym tomem wierszy. W dzień i w nocy chodzi człowiek po domu z głową pełną poezji, a mówiąc ściślej – różnych wersji konkretnej fabuły, frazy, rymu czy słowa. Większość pomysłów okazuje się oczywiście do bani, ale po kilku tygodniach pojawia się ten jeden, jedyny, trafiający w punkt, przynajmniej w mniemaniu autora. I w trakcie, dajmy na to, rodzinnego obiadu zrywa się poeta z krzesła i leci, pędzi do komputera zapisać, co zostało mu objawione. Żona woła za nim: „Będzie zimne!”, synowie wygłaszają tradycyjny moralizm: „Tata zachowuje się nieodpowiedzialnie. To nie jest dobre, to jest przykre”. Ale poeta czuje, że to, co robi, jest właśnie dobre. Lepsze nawet od stygnącego na stole schabowego z kapustą, skądinąd bardzo smacznego.

A potem żona musi odpowiedzieć na pytanie: „Pamiętasz, jak w zeszłym roku byliśmy w Laskach pod Warszawą?”. Podchwytliwe, bo traktowane przez poetę jako wstęp do długiego wykładu o tym, że słynny cmentarzyk graniczy z ośrodkiem dla niewidomych, prowadzonym przez Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża. Że w rodzinnym grobie Leszka Serafinowicza (Jana Lechonia) leży tradycja polskiego romantyzmu, a obok spacerują dzieci, którym „czucie i wiara” na co dzień zastępują wzrok. Że na mogile kwitną begonie, z których pszczoły zbierają gorzki nektar romantycznej Polski, by go przerobić na słodki miód. I że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy dziś ociemniali i pilnie potrzebujemy wskrzeszenia romantycznego mitu. Żeby wchodząc w naturę, kulturę, politykę, polskość, chrześcijaństwo, „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”, a spotykając drugiego człowieka – „mieć serce i patrzać w serce”.

Po wysłuchaniu takich i podobnych objawień żona zwykle uśmiecha się z wyrozumiałością. Natomiast synowie, naziewawszy się za wszystkie czasy, włączają jakiś mecz w telewizji. I to także jest dobre, a nie przykre, bo nie pozwala poecie odlecieć zbyt wysoko.

Któryś z zapomnianych dziś autorów pisma „brulion” skreślił u schyłku PRL ironiczne wyznanie: „ja nie piszę wierszy dziecino ja je rodzę”. Gdybym miał opisać przebieg własnego procesu twórczego, powtórzyłbym te słowa, tyle że bez ironii. Bezpośrednio po wydaniu książki poetyckiej trudno mi myśleć o kolejnej, bo dla odreagowania wzruszeń rzucam się w wir felietonistyki, ale już kilka miesięcy później zaczyna we mnie dojrzewać nowe życie. Pojawiają się pojedyncze metafory, po głowie krążą tematy, choć wielkiego ciśnienia jeszcze nie ma. Gdy próbuję dokończyć wiersz, fragmenty nie składają się w całość. Aż wreszcie któregoś dnia z głębi duszy zaczynają dochodzić sygnały zbliżającego się „terminu”: pierwsze kopnięcie, potem drugie. W ostatnich miesiącach przed porodem nie potrafię już skupić się na prozaicznych sprawach. Między jednym felietonem a drugim zarywam noce, żeby pulsujące we mnie wiersze przygotować do przyjścia na świat. Mam nawet ilustrację na okładkę: lewe skrzydło tryptyku „Idź nad strumienie” Jacka Malczewskiego. Oj! Ewidentnie zaczynają się bóle porodowe.

I właśnie w tym momencie listonosz przynosi mi świeżo wydany tom Jarosława Marka Rymkiewicza z piękną dedykacją „od starego poety”. Tytuł: „Koniec lata w zdziczałym ogrodzie” („zdziczałym” jak moje pszczoły). Wewnątrz znajome tropy romantyczne, wiersze o Lechoniu i Słowackim, wreszcie... „mój” obraz Malczewskiego na okładce! Ktoś powie, że we własnym, dobrze pojętym interesie powinienem wyjaśnić tę tajemniczą zbieżność, bo inaczej jakiś spostrzegawczy krytyk oskarży mnie o plagiat. Ale ja wiem, że nie ma czego wyjaśniać tam, gdzie bije ciemne źródło poezji. W zachwyceniu czytam nowe wiersze Rymkiewicza, wdzięczny poetyckiemu nurtowi polszczyzny, że poniósł nas obu w to samo miejsce. W romantycznym pejzażu spotykają się „nihilista” z Milanówka i „dewot” z Matarni. Każdy z nas przeszedł własną ciążę, a urodzą się bliźnięta!

Być jak te pszczoły z nagrobnych begonii, które popiół zamieniają w miód. Przywrócić polskiej kulturze „czucie i wiarę”; odsłonić na nowo wieczny wymiar polszczyzny. Jak tego dokonać? Myślę, że recepta jest tylko jedna – Rymkiewicz stosuje ją od półwiecza. „Później urodzony wciąż słyszę ich głosy/ szepczą krzyczą śpiewają we mnie dawni poeci...” Trzeba zamknąć się w sobie i próbować znaleźć z nimi to, co zgubiliśmy ze światem. Wspólny język.