poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Nigdy nie będzie takiego lata

Blask Twoich oczu – moja lampa oliwna...























Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 35/2015

Nienawidzę końca wakacji. Wprawdzie moja sytuacja niewiele się zmienia, bo przez okrągły rok muszę smarować felietony, ale moja żona wraca do pracy w szkole, a to oznacza kres wspólnych podróży. Oczywiście, można żyć bez roztoczańskich uroczysk, nałęczowskich alejek czy zamojskich flaczków, jednak oboje robimy się bledsi, trochę śpiący, trochę bardziej milczący...

Dziwna sprawa. Dawniej każde z nas dysponowało osobnym samopoczuciem, zależnym od indywidualnych sukcesów i klęsk, relacji z ludźmi, rachunków sumienia, chorób czy zmian pogody. A dziś, po dwudziestu latach małżeństwa, wszystko odczuwamy wspólnie. Nie chodzi o identyczne gusta i zainteresowania, bo tu wciąż panuje daleko posunięty pluralizm. Jeśli np. mnie podczas wakacji trudno wyciągnąć z antykwariatu, to żonę trzeba siłą odklejać od produktów pszczelarskich, sprzedawanych na lokalnych straganach. Rzecz polega na tym, że gdy ja wracam z książką opatrzoną autentycznym wpisem Zygmunta Nowakowskiego z 1933 r., moja druga połowa cieszy się tak, jakby dedykacja była dla niej, natomiast gdy ona raczy się miodem fasolowym, mnie robi się słodko i fasolowo.

Wiem, że zabrzmi to jak moralizm, ale chyba naprawdę jesteśmy jednego ciała i jednego ducha. Jakoś tak wyszło, bez specjalnej mobilizacji, może dlatego, że od bardzo wielu lat nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Jednocześnie bolą nas głowy, podnoszą na duchu bociany z kościelnej wieży, ranią grzechy. Zanim mnie przydarzy się coś złego, ona już o tym wie z przeczuć. Kiedy ona kupuje nową sukienkę, ja także czuję się wyjątkowo... Nie w sensie gender, jak chcieliby współcześni siewcy chaosu. Po prostu z miłości.

Czas biegnie szybciej niż kiedyś. Doprawdy? A może to ludzie stali się bardziej nieuważni, spięci, egocentryczni... W zbiorach wspomnień, które kupuję w antykwariatach, każde zdarzenie jest dokładnie umiejscowione w kalendarzu. Z reguły towarzyszy mu dokładna data, często z zaznaczeniem dnia tygodnia (niedziela, wtorek...) czy wręcz pory dnia (po południu, wczesnym wieczorem). Nawet bardziej ogólne adnotacje: „późną wiosną”, „w drugiej połowie sierpnia”, „przed Wielkanocą”, są bardziej precyzyjne od dzisiejszych, sprowadzonych do roku, ewentualnie miesiąca. Mieszkańcy tego świata są głęboko chorzy, skoro nie potrafią cenić danych im dni, godzin i chwil wypełnionych intensywnym życiem.


























W czwartek 16 lipca zabrałem żonę w romantyczne miejsce. Z Gdańska do Modlina polecieliśmy samolotem, bo okazał się dużo tańszy od pociągu. Na lotnisku odczekaliśmy, aż pospolite ruszenie obierze kurs na Warszawę, i udaliśmy się w kierunku przeciwnym. Kolejami Mazowieckimi dotarliśmy do Ciechanowa, a stamtąd pustym pekaesem do Opinogóry, gdzie w dawnym majątku Krasińskich mieści się Muzeum Romantyzmu. Park piękny, wnętrza cudowne, obrazy – zwłaszcza Januarego Suchodolskiego – zapierają dech w piersiach. Tylko wieszcz Zygmunt głupi, że dał się omamić tak pretensjonalnej osobie, jak Delfina Potocka, choć miał obok siebie Elizę z Branickich, piękną, mądrą i wierną żonę. Niby zdarza się w najlepszej rodzinie, ale niegasnąca sława tego romansu jest jednak trochę groteskowa. Dotąd uważałem się za stuprocentowego romantyka, teraz mam wątpliwości.

Tydzień później jesteśmy już w Józefowie, niedaleko Biłgoraja, gdzie w grobie powstańców styczniowych spoczywa podobno Mieczysław Romanowski, poległy w bitwie z Rosjanami 24 kwietnia 1863 roku. Podobno, bo w źródłach historycznych brakuje świadectw jego pochówku. Według Konrada Bartoszewskiego, trzydziestoletni autor „Dziewczęcia z Sącza” został porzucony na bagnach przez uciekających towarzyszy i pochowany później w nieznanym miejscu pod nadzorem carskiej administracji. Tak miały się wypełnić jego własne słowa: „Jeśli polegnę, niechaj mi w nagrodę/ Za was nie kładą pamięci kamienia!/ Ziemią niech piersi przysypią mi młode,/ Mój kurhan niech mi trawa ozielenia”. Ja jednak, stojąc z żoną na józefowskim cmentarzu, cytuję z pamięci inny wiersz Romanowskiego, adresowany do jego narzeczonej Modesty Krasnopolskiej w przeddzień wybuchu powstania: „Módl się za nas, lilio biała!/ Bogu poleć serca żal; Tyś powstańca pokochała –/ Pobłogosław stal!”. I oboje, jak zwykle, czujemy to samo.























Powiedz, kochana, jak zatrzymać tę chwilę i całą resztę tegorocznych wakacji? Niezwykłych, bo spędzonych wśród pamiątek przeszłości w Opinogórze, Radziejowicach, Warszawie, Lublinie, Kazimierzu, Nałęczowie, Zwierzyńcu, Zamościu, Krakowie, Wadowicach... Mając świadomość, że – jak w piosence Świetlików – już nigdy nie będzie takiego lata.

Mówię Ci: jesteśmy jednocześnie żywi i dawno zmarli. Chwiejemy się na drzewie życia i śmierci, wplątani w gałęzie ludzkich losów. Nasza przewaga nad zmarłymi to pozór, bo przecież wszyscy wyrastamy z tego samego pnia i z tych samych korzeni. Ale to, że zrośliśmy się z sobą, jest cudem. W dwudziestą rocznicę naszego ślubu chcę Ci powiedzieć, że nie potrafiłbym być romantycznym wieszczem ani samotnym powstańcem. Metafizycznym napędem całego mojego życia i całej mojej poezji jest nasze małżeństwo. Jesteś wierszem pisanym przez Boga w moim sercu. Zmarszczka na Twoim czole – mój kompas, Twój oddech – wiatr w żagle, blask Twoich oczu – moja lampa oliwna.