Odradzające się państwo polskie potrzebuje ofensywnej i skutecznej polityki historycznej.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 46/2015
W genialnych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski opisuje dzień wyzwolenia Paryża przez Amerykanów. Jest 25 sierpnia 1944 roku. Pisarz stoi pod drzewem, widzi żołnierzy niosących Francuzom wolność i daje się ponieść zbiorowemu entuzjazmowi. – Oni żują gumę! – krzyczy po polsku. Ale po chwili traci dobry nastrój. Amerykańska sanitariuszka pyta go, dlaczego płacze. – Jestem Polakiem i myślę o Warszawie – odpowiada.
Wojenna emigracja niepodległościowa w Londynie i Nowym Jorku zrobiła wszystko, co mogła, by uświadomić światu polityczną rangę polskiego heroizmu. Przez wiele lat konsekwentnie przypominała, że to Polacy dwukrotnie ocalili europejską cywilizację od zagłady. Najpierw – w 1920 r. – zatrzymali bolszewików, później – w 1939 r. – wzięli na siebie furię niemieckich barbarzyńców, dając czas Francji i Anglii na przygotowanie się do wojny. Nasi sojusznicy z rosnącą irytacją słuchali o honorze i niezłomności, o wysiłku bohaterów Bitwy o Anglię i zdobywców Monte Cassino, o sowieckich zbrodniach: masowych wywózkach, łagrach, dołach śmierci, o osamotnieniu powstańców warszawskich, wreszcie o Polsce zdradzonej w Teheranie i Jałcie. Efekty prowadzonej przez emigrantów kampanii okazały się mizerne. W 1952 r. komisja Kongresu USA opublikowała raport w sprawie Katynia, reszta naszych traumatycznych doświadczeń podzieliła los rządu londyńskiego – znalazła się poza przestrzenią międzynarodowej polityki.
Sprawdziły się słowa Ignacego Matuszewskiego z jego profetycznego przemówienia w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku 13 grudnia 1944 r.: „Ginie prawda o Polsce z dymami rozwiewana nad Polską. Na miejsce prawdy idzie kłamstwo. Nadciąga z zewnątrz, ze wschodu i zachodu, z rotami wojsk, co nawet walcząc ze sobą, nie przestają przecież z Polską walczyć. Skrada się z wewnątrz jak złodziej, by chyłkiem berło Jagiełłowe z rąk wielkości wyrwać – małości polskiej je oddać. Kłamstwem usiłują dzisiaj bohaterów zamienić na tchórzy, przekonać naród polski, że bohaterstwo jest próżnym szaleństwem. Kłamstwem usiłują przeszłość naszą skalać. I kłamstwem mogą przyszłość naszą zabić”.
Minęły dziesięciolecia, w kraju skończył się komunizm, podobno odzyskaliśmy własne państwo. Ale w III RP nikt nie chciał podejmować misji rozpoczętej przez niepodległościową emigrację. Nasz honor nieopłacalny, nasze rany wstydliwe, nasze klęski skrywane były źle widziane nawet w poezji, cóż dopiero na językach dyplomatów. Prace Instytutu Pamięci Narodowej, choć trudne do przecenienia, znalazły rezonans – i to nie zawsze pozytywny – wyłącznie w polityce wewnętrznej. W centrum Warszawy pozostał Pałac im. Józefa Stalina – upokarzający symbol sowieckiej okupacji.
Polskie doświadczenia historyczne to nie tylko stacje wspólnotowej Drogi Krzyżowej. To także olbrzymi kapitał polityczny, który po 1989 roku nie został w najmniejszym stopniu wykorzystany. Podobno Izrael ma silną armię i najlepsze na świecie służby specjalne. Ale jego najbardziej skutecznym orężem jest polityka historyczna – tak ekspansywna, że jej odpryski trafiają niekiedy i w nas. Dość wspomnieć oszczerstwa Jana Tomasza Grossa czy powtarzane w światowych mediach wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych”. Wyrazistą politykę historyczną prowadzi Władimir Putin, świętując kolejne rocznice zakończenia „Wielkiej Wojny Ojczyźnianej” i zwycięstwa „zjednoczonych sił pokoju” nad „faszyzmem”. W patosie własnej narracji historycznej pławią się Amerykanie. Tymczasem my marzymy jedynie o tarczy antyrakietowej, lekceważąc potężną tarczę polskich dziejów, którą mamy pod ręką. Dlaczego tak łatwo daliśmy sobie wmówić, że nasza heroiczna historia nie jest szczególna? I że nieustanne nawiązywanie do niej kłóci się z pragmatyzmem?
Zapewne zraża nas fakt, że w obcej polityce historycznej jest wiele niegodziwości. Gross kłamie, Putin kłamie, Amerykanie nie mówią całej prawdy. Ale my nie musimy kłamać ani gwałcić wolności badań naukowych dla osiągnięcia politycznych korzyści. Gdy okręt europejskiej cywilizacji płynął po wzburzonym morzu, Polska była jak Nike z Samotraki ustawiona na jego dziobie. Wbrew zasadom realpolitik zbierała huragan pędzący na połamanie masztów. Kto wie? Może gdyby nie straciła głowy, nie wyrosłyby jej skrzydła i okręt na zawsze pogrążyłby się w paszczy Lewiatana?
Po II wojnie światowej okaleczona bogini zwycięstwa trafiła do muzeum. Okręt dryfuje, miotany coraz silniejszymi podmuchami wiatru. Mam nadzieję, że w nowym polskim rządzie i w jego zapleczu znajdą się ludzie, którzy będą potrafili przywrócić heroicznej Nike jej dawne miejsce. Polska potrzebuje maksymalistów tworzących tkankę narodowej kultury, niewstydzących się romantycznej tradycji i chrześcijaństwa – wymagających wobec Europy. Żeby odzyskać podmiotowość, odradzające się państwo musi zbudować ofensywną i skuteczną politykę historyczną. Obywatelskie akcje Reduty Dobrego Imienia to – z całym szacunkiem – za mało.
W 1936 r., kilka miesięcy po pogrzebie Józefa Piłsudskiego, poeta Kazimierz Wierzyński formułował duchowy testament Marszałka: „Skazuję was na wielkość. Bez niej zewsząd zguba”. Wypełnienie tego testamentu było, jest i będzie polską racją stanu.