czwartek, 14 stycznia 2016

Pruska lokomotywa

Niemcy nie po raz pierwszy chcą wyciągać Polskę z cywilizacyjnej zapaści. 

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 3/2016

Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła niemiecka lokomotywa. Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, i kręci się, kręci się koło za kołem. I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej – przez media, salony, urzędy brukselskie. A dokąd? Nach Osten! A ściślej? Do Polski! A skądże to, jakże to, czemu tak gna? Przypomnieć warchołom, że Ordnung muss sein! Dziś większość Polaków krytykuje Martina Schulza czy Günthera Oettingera za ingerowanie w wewnętrzne sprawy naszego państwa, a przecież inicjatywy obu panów są prostą konsekwencją polityki rodzimej Platformy Obywatelskiej. A dokładnie hołdu lennego, który w listopadzie 2011 roku złożył w Berlinie Radek Sikorski. Trudno się dziwić Niemcom, że chcą objąć nas kuratelą, skoro szef dyplomacji III RP osobiście zaapelował do nich o zaprowadzenie w Europie pruskiego porządku.

Pamiętam, że przemówienie Sikorskiego zostało dobrze przyjęte w Berlinie, ale jeszcze lepiej w Warszawie. Oczywiście, podniosły się również głosy krytyki, formułowane przez „frustratów”, którzy „mentalnie tkwią w XIX wieku”. Były to jednak głosy nieliczne i słabo słyszalne. Ludzie „nowocześni” i „otwarci na świat” zdecydowanie poparli koncepcję uczynienia z Polski wschodniego landu IV Rzeszy. Wśród entuzjastów takiego rozwiązania znaleźli się nie tylko autorzy kroczący w awangardzie postępu, ale i tzw. niezależni publicyści. „Nie uciekniemy od faktu, że Niemcy są największym, najsilniejszym, najbogatszym, najbardziej pracowitym i kulturalnym narodem europejskim. Albo Polska włączy się w próbę stworzenia znośnych ram dla niemieckiej potęgi i przy tej okazji coś dla siebie uzyska, albo ustawi się na pozycji wiecznej ofiary, przeciwnika i na tym straci” – pisał Krzysztof Kłopotowski. „W dalszej perspektywie korzystny jest dla nas tylko jeden wybór, choć może nas niemało kosztować w krótkim okresie – wstąpienie do Europy »niemieckiej« z rządem gospodarczym, wspólną polityką fiskalną, może nawet jedną armią” – precyzował Andrzej Talaga. „Najkrótsza droga do Zachodu wiedzie właśnie przez Niemcy, a tamtejsza organizacja, technologia i kapitał jest najwyższej klasy” – zachwycał się Igor Zalewski. Na argument pogrobowców dziewiętnastowiecznego patriotyzmu, że przystępując do Unii Europejskiej, umawialiśmy się przecież na Europę ojczyzn, a nie na Cesarstwo Niemieckie, światli komentatorzy cierpliwie odpowiadali, iż od czasu podpisania traktatu akcesyjnego znacząco zmieniła się na kontynencie sytuacja gospodarcza. By ocalało euro, Polska po prostu musi zrezygnować z suwerenności i nic nie można na to poradzić.

Trzeba przyznać, że Niemcy mają z nami ciężkie życie. To ewenement na skalę światową, by państwo tak wspaniałe, zamieszkane przez naród pracowity, kulturalny i w ogóle „najwyższej klasy”, graniczyło z ojczyzną ciemniaków, pijaków i złodziei. Tym bardziej należy docenić postawę Niemców, którzy już dwa razy w nowożytnej historii poświęcili swój czas i energię, by wyciągać Polskę z cywilizacyjnej zapaści. Prekursorską próbę ożywienia lokalnej gospodarki i dostosowania prawa do standardów europejskich podjęli w latach 1772–1918. Spośród realizatorów tego projektu wyróżnił się zwłaszcza kanclerz Otto von Bismarck – autor programu edukacyjnego dla polskiej ludności, obejmującego m.in. kształcenie w zakresie kulturoznawstwa i języków obcych. Właśnie temu programowi, przez pogrobowców patriotyzmu zwanemu germanizacją, nasi dziadowie zawdzięczali rozkwit przemysłu, architektury i możliwość czytania Goethego w oryginale. Druga próba ucywilizowania Polski miała miejsce w latach 1939–1945. Niektóre zbudowane wtedy autostrady i linie kolejowe do dziś imponują solidnością. Nie wypada też zapominać, że III Rzesza jako pierwsze państwo w Europie Zachodniej otworzyła dla nas swój rynek pracy, co zaowocowało masową emigracją zarobkową (tzw. wyjazdy na roboty).

Pełni wdzięczności za to, co już Niemcom w Polsce udało się osiągnąć, powinniśmy dziś z nadzieją wypatrywać złotego pociągu z Brukseli. Jak cztery lata temu napisał Kłopotowski, „Unia Europejska jest trzecią (po staraniach podjętych w dwu wojnach światowych – przyp. WW) próbą, tym razem pokojową, wyciągnięcia wniosków z niemieckiej dominacji we wszystkich dziedzinach”. Teraz zbliża się do nas pruska lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa. Wagony do niej podoczepiali, w jednym francuscy antyklerykałowie, w drugim holenderscy geje, w trzecim islamscy imigranci spragnieni towarzystwa europejskich kobiet, w czwartym też muzułmanie, ale zainteresowani głównie pirotechniką, a w piątym siedzą same grubasy – właściciele banków z Luksemburga – i liczą banknoty. A tych wagonów jest ze czterdzieści. Sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści.

Jeśli wciąż uważamy się za obywateli III RP, musimy respektować jej zobowiązania: przeprosić za wynik demokratycznych wyborów, grzecznie kupić drogi bilet i wsiąść do pociągu. Chyba że mamy dość odwagi, by stanąć po stronie odradzającego się w bólach, ale dumnego państwa polskiego. Wtedy, nieskrępowani hołdem lennym, powinniśmy odpowiedzieć Niemcom tak, jak zawsze w dziejach robili to nasi przodkowie. I ramię w ramię z braćmi Węgrami podjąć polityczną walkę o przywrócenie Europie jej prawdziwej, chrześcijańskiej tożsamości.