60 lat temu na nowojorskim bruku roztrzaskała się lutnia po Bekwarku.
"Gość Niedzielny" nr 23/2016
Jego życie było pełne dramatycznych sprzeczności. Był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, romantycznym wieszczem i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i niewolnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualnym. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w „Dzienniku”, brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.
W piątek 8 czerwca 1956 roku Jan Lechoń, targany przez mitologiczne Erynie, skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku, a razem z nim runęła lutnia po Bekwarku. Pogrzeb na cmentarzu Calvary zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę ze zwłokami poety był gen. Władysław Anders. Przemawiający nad grobem przyjaciela Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”. W kraju prymas Stefan Wyszyński pisał w liście z Komańczy do Zygmunta Serafinowicza, brata autora „Arii z kurantem”: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. (...) Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”.
W 60. rocznicę śmierci poety i ja modlę się za jego duszę. Za jego Polskę.
LECHOŃ
1.
Zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spłonęła marzeniem
i zgasła kochana Warszawa
runęły kolumny trzynastozgłoskowca
dzwonnice i rymy strzaskane
a wewnątrz świątyni na strzępy ktoś rozdarł
ten obraz co bywał sztandarem
2.
z pogorzeliska chciał wynieść pamiątkę
choć różę choć sztych spod Chocimia
lecz przedstawienie już było skończone
w teatrze opadła kurtyna
śmierć weszła w ogrody i dworki z modrzewia
żurawie zamarły przy studniach
walc ustał w pół taktu i dawna poezja
z dnia na dzień wydała się próżna
3.
próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką
4.
i chodził wśród obcych i bił się z myślami
– to mało to ciągle za mało
więc żeby tchnąć życie w podarte sztandary
zawijał w nie własne ciało
garbate i grzeszne a przez to dość ludzkie
by wiernym dzwoniło na trwogę
legł krzyżem zapłakał i lity pas słucki
przewiązał na czarną stronę
5.
zabrałeś mu Panie strofy kamienne
a dałeś mu wiersze z ciała
daleko za wodą spadała cierpieniem
ta Polska co ciałem się stała
runęły wiązania trzynastozgłoskowca
mózg żebra i serce strzaskane
a wewnątrz świątyni ramiona rozpostarł
ten Chrystus co zbawił Warszawę
Wiersz z tomu „Epigonia”
Posłuchaj relacji radiowej z nowojorskiego pogrzebu Jana Lechonia