W XX wieku Polacy często stawiali hipotezy oparte na teorii spiskowej. O absurdalności tych hipotez świadczyło wszystko. Z wyjątkiem tego, że okazały się prawdziwe.
"Gość Niedzielny" nr 15/2017
To było jak przebudzenie z letargu. Wtedy, rankiem 10 kwietnia 2010 roku, gdy okazało się, że historia wcale się nie skończyła. Długo nie potrafiłem wyjść z domu. Przeżywałem narodową tragedię, widząc przez okno bociany, które po zimie zdążyły już wrócić do gniazda na wieży kościoła. Pamiętam, że kiedy po dwóch tygodniach znalazłem się w nowoczesnym parku handlowym, miałem wrażenie, że to jakaś warstwa skamielin, odkopana przez archeologów. Współczesna rzeczywistość była gdzie indziej. Pulsowała w mojej duszy, oświetlana odległym blaskiem zniczy z Krakowskiego Przedmieścia. Wsłuchiwałem się w głosy dawnych poetów, pisałem „De profundis”. Na swoim blogu notowałem: „Głęboki niepokój sprawia, że od trzech dni wielu z nas nie może normalnie jeść ani spać. Snujemy się z zastygłym na twarzy grymasem bólu, mechanicznie wykonując codzienne obowiązki. W głowach siedzi nam śmierć, znienawidzona za swoje okrucieństwo, ale też wyrywająca nas z jałowego materializmu. Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania”.
Dziś materializm nie jest już dla mnie problemem, a o przyszłości polskiej kultury myślę bez lęku. Przez siedem ostatnich lat spotkałem zbyt wielu Polaków, którzy wobec Smoleńska zachowali się jak trzeba, żeby wątpić w żywotność naszego narodu. Przechodząc Krakowskim Przedmieściem, czuję się cząstką wielkiej wspólnoty żywych i umarłych, której spoiwem jest pamięć pokoleń, i z czystym sumieniem mogę powtórzyć za Stanisławem Baczyńskim (ojcem Krzysztofa Kamila): „Dusza polska posiada cel wielkości, a przez to wielką już się stała”. Morze płonących zniczy wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim, łopot biało-czerwonych flag, tysiące ludzi śpiewających religijne pieśni, wzajemne uściski, uśmiechy – wszystko to stało się zaczynem duchowego odrodzenia, pogłębienia świadomości historycznej i powrotu do przerwanej misji w Europie.
Ale z tamtego kwietnia pamiętam także inne obrazy. Leśne złomowisko. Kawałek blachy z biało--czerwoną szachownicą. Skierowane w niebo koła samolotu. Między drzewami porozrzucane fragmenty bagażu, foteli i ludzkich szczątków. Popiół wymieszany z błotem. Tych kadrów nie da się unieważnić, odrzucić, wyprzeć ze świadomości. Podobnie jak nie da się zapomnieć słów śp. Walerii Nowodworskiej: „Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz – kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy”.
Gdy w 1947 roku Józef Mackiewicz opublikował w tygodniku „Lwów i Wilno” artykuł „Dymy nad Katyniem”, w którym postawił tezę, że potwornego mordu na polskich oficerach mogli dokonać tylko bolszewicy, redakcja londyńskich „Wiadomości” zamieściła komentarz: „Wiedzieliśmy o tym od dawna, wie o tym cały świat, wiedzieli sędziowie z procesu norymberskiego, wiedzą sztaby i kancelarie dyplomatyczne, wiedzą dziennikarze i publicyści. To, że milczą – jest miarą ich upodlenia”.
Myślę, że milczenie jest miarą upodlenia także w sprawie Smoleńska. Czyżbym po siedmiu latach od tragedii przyznawał się do wiary w spisek? Bez żadnych podstaw, dowodów, w kontrze do ustaleń oficjalnych komisji? Przecież to absurd niegodny inteligenta!
Być może. Warto jednak przypomnieć, że w XX wieku Polacy często stawiali hipotezy oparte na teorii spiskowej. Kiedy 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow podpisywali pakt o nieagresji, bezpodstawnie podejrzewaliśmy, że Niemcy i Rosja chcą nam odebrać niepodległość, a wojna wisi w powietrzu. Gdy w sierpniu 1944 roku sowieckie wojska wstrzymały atak na Warszawę, twierdziliśmy gołosłownie, że robią to specjalnie, żeby powstańcy się wykrwawili. Po konferencjach w Teheranie i Jałcie sugerowaliśmy z kolei bez żadnych dowodów, że Winston Churchill i Franklin Delano Roosevelt sprzedali Polskę Józefowi Stalinowi. Wreszcie przez pół wieku szeptaliśmy między sobą, że odkryte w 1943 roku w Katyniu masowe groby polskich oficerów to sprawka Sowietów.
W każdym przypadku były to efekty przywiązania do teorii spiskowej, niegodne racjonalisty projekcje, tradycyjne polskie brednie, skutki naszego przewrażliwienia na własnym punkcie. O absurdalności tych hipotez świadczyło wszystko. Z wyjątkiem tego, że okazały się prawdziwe.