O tym, jak wchodzi się do kanonu lektur, i wpływie książek na tożsamość „narodu, który nie czyta”, opowiada Wojciech Wencel.
"Gość Niedzielny" nr 36/2017
Marcin Jakimowicz: Dzień dobry, zastałem klasyka?
Wojciech Wencel: To zależy, jaki mowicz pyta… Albo inaczej: jaki mowicz, taki wen cel. Skoro weny wzięły mnie na cel, trudno było nie zostać klasykiem. (śmiech)
A jeśli Twój syn stanie okoniem i powie: „Nie będę czytał wierszy ojca!”?
Starszy syn obronił już licencjat z historii, młodszy jest w klasie maturalnej, więc lekturowa katastrofa im nie grozi. A indywidualnie czytają, co chcą. Starszy wyciąga czasem jakiś poważny cytat z moich książek, ale głównie po to, żeby poddać go obróbce humorystycznej. Często w domu żartujemy, wykorzystując kontrast między codziennością a patosem.
Czułeś się zaskoczony, że trafiłeś do kanonu lektur?
Szczerze mówiąc, nie. Na początku nowego wieku moje wiersze pojawiały się w podręcznikach dla szkół ponadgimnazjalnych. Pamiętam e-maile od zdesperowanych uczniów z pytaniem, co poeta miał na myśli. (śmiech) Później z podręczników przeniosłem się do „drugiego obiegu”, ale przecież miałem świadomość, co o mojej twórczości sądzą literaturoznawcy spoza środowiska „Gazety Wyborczej”, choćby prof. Krzysztof Dybciak, prof. Maciej Urbanowski czy prof. Wojciech Kudyba. Mogłem się spodziewać, że kiedy w MEN nastąpi wymiana ekspertów, moja poezja zostanie zauważona.
Obecną dyskusję nad kanonem lektur zdominowała histeryczna, emocjonalna nagonka na PiS. Wydawało się, że cokolwiek zaproponuje ministerstwo, i tak spotka się to z kontestacją. Czułeś się jak w jaskini lwa?
Kanon lektur nie jest własnością elit III RP ani – tym bardziej – dziennikarzy „Newsweeka” czy TVN. To przestrzeń dzieł budujących wspólnotę narodową, odzwierciedlających świadomość historyczną danego okresu, uwzględniających wyznawane przez Polaków wartości, zapewniających ciągłość kultury. Dlatego czuję się w kanonie jak w domu. Z dawnymi poetami „przyjaźnię się” od wielu lat, znamy się jak łyse konie. (śmiech) Oprócz moich wierszy w kanonie są emigracyjne poezje Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego, Stanisława Balińskiego, a także utwory wybitnych poetów współczesnych: Jarosława Marka Rymkiewicza i Jana Polkowskiego, którzy podejmowali tematy historiozoficzne, zanim ja do tego dojrzałem. Myślę, że największą zaletą nowej podstawy programowej jest właśnie podkreślenie ciągłości literackiej polszczyzny, w której są zakodowane doświadczenia i sposoby odczuwania wielu pokoleń. Można dzięki temu określić stałe usposobienia Polaków, aktualne nie wczoraj, dziś albo jutro, lecz wieczne, niezmienne, zakorzenione w duszy narodu. Po fizycznej zagładzie polskich elit w XX wieku w znacznym stopniu zapomnieliśmy, kim jesteśmy. Kanon jest między innymi po to, żeby przywrócić nam pamięć.
Agata Ambroziak napisała: „Bez Schulza, Iwaszkiewicza, Bułhakowa, Gombrowicz we fragmentach. Jest za to smoleński poeta Wencel”. Zabolało? Uwiera?
Obelgi rzucane przez ignorantów nie bolą, najwyżej śmieszą. Mniejsza już o panią Ambroziak, która przedstawia się jako „aktywistka feministyczna i LGBTQ”. Ciekawsze, że przyłączyli się do niej ludzie uchodzący w III RP za autorytety. Ktoś ostentacyjnie przekręcał moje nazwisko. Ktoś nazywał mnie grafomanem. Przez tydzień w internecie straszono mną dzieci i rodziców, powtarzając, że jestem autorem wiersza „My, naród Kaczyńskiego”, choć nigdy takiego wiersza nie napisałem. Widocznie elity III RP przestały mnie czytać, bo kiedy dostawałem Nagrodę Fundacji im. Kościelskich albo publikowałem w „Zeszytach Literackich”, jeszcze wiedziały, kim jestem. Ale ja znam swoją historię i nikomu nie muszę niczego udowadniać. A poza tym „śmiele rzec mogę, mam obrońcę Boga. Nie spadnie na mnie żadna straszna trwoga”.
Nie masz ochoty zwiać z tej szufladki?
Kto zna moją twórczość, ten wie, że nie zacząłem pisać 10 kwietnia 2010 r., choć tragedia smoleńska wciąż jest najważniejszym doświadczeniem w moim życiu. Trudno o niej zapomnieć, skoro otworzyła przede mną błogosławioną głębię polskich dziejów. Jednak nawet w wydanych po tej dacie tomach „De profundis” i „Epigonia” utwory nawiązujące do Smoleńska zajmują może 10 procent całości. Chciałbym, żeby było ich więcej, ale „Duch wieje, kędy chce”. Nie mogę mu niczego narzucać. Wiersze historiozoficzne, pisane z czułości dla poległych, to jeden z etapów mojej drogi poetyckiej. Zaczynałem od poezji kultury, potem był klasycyzm, tematyka stricte religijna i dojrzewanie do romantyzmu. Nauczyciele, którzy będą kierować się dobrą wolą, a nie politycznym zacietrzewieniem, znajdą w mojej twórczości wiersze inspirowane europejską kulturą, zwłaszcza malarstwem i muzyką, prowincjonalny kosmos mojej ukochanej Matarni, lirykę miłosną, epitafia, wreszcie – w poemacie „Imago mundi” – zapis wędrówki grzesznika, który odnalazł darmową miłość Chrystusa. Ogólnie rzecz biorąc, jest to poezja konkretnych, zmysłowych obrazów, a nie abstrakcyjnych pojęć.
Czytałem ostatnio sporo Wańkowicza, Tyrmanda, Kisiela. Często odwoływali się oni do czasów, gdy czytali szkolne lektury. Byli ukształtowani przez ten literacki kanon, znajdowali w nim punkt odniesienia. Jak jest dziś? Czy literatura „narodu, który nie czyta książek” kształtuje jeszcze jego osobowość, tożsamość?
Jeśli chodzi o hierarchie zbudowane w III RP, to nie ma o czym mówić, bo tam na szczycie są autorzy kryminałów. A w szkole różnie bywa, o czym wiem z pierwszej ręki, bo moja żona jest nauczycielką. W podstawówce dzieci wciąż potrafią wzruszać się losem Janka Muzykanta, choć świat, w którym żyjemy, próbuje odebrać im tę pierwotną prostotę duszy. Niezależnie od poziomu czytelnictwa musi istnieć kanon zawierający dobre wzorce zachowań, swoisty depozyt wartości. Nawet jeśli młodzież nie doczyta lektur, zapamięta ze streszczeń słowa „ojczyzna”, „honor”, „poświęcenie”… Budowanie tożsamości jest procesem, który nie kończy się w szkole. Są ludzie, którzy po wielu latach stwierdzają: „Może i te lektury były nudne, ale w sumie niegłupie”.
Nauczyciele mawiają, że liceum przekształciło się w kurs przygotowawczy do matury. Czym grozi zamiana dłuższych literackich wypowiedzi na nieustanne testy?
Wyjałowieniem wyobraźni i utratą zdolności do nawiązywania głębokich relacji z ludźmi. Czytając książki, dyskutując o nich, młody człowiek identyfikuje się z bohaterami, stawia sobie pytanie: „Jak ja zachowałbym się na ich miejscu?”. Zauważa, że życie pełne jest skomplikowanych uwarunkowań, a bycie egoistą rani innych. Uczy się więc współczucia czy – jak kto woli – empatii. Poza tym, na przykład dzięki poezji czy powieściowym opisom przyrody, zaczyna dostrzegać w świecie przestrzeń pełną tajemnicy, zwraca uwagę na szczegóły, docenia codzienność.
Młodzi nie czytają. Słuchają audiobooków. Grają w LOL-a. „Po co czytać Tolkiena, skoro doskonale wiem, jak wyglądał Gandalf i co powiedział Frodo w ostatniej godzinie świata?” – mówią. Coś tracą?
Tracą sens opowieści, bo przecież we „Władcy pierścieni” fabuła skrywa wielką chrześcijańską tajemnicę „mocy, która w słabości się doskonali”. Życie każdego z nas też jest opowieścią. Trzeba w nim odnaleźć powołanie, czytać znaki, zmieniać własne plany. Jestem przekonany, że kłopoty części młodych Polaków z założeniem rodziny wynikają między innymi z czytelniczej abstynencji. Pozbawieni wzorców, nie mają dość romantyzmu, odwagi i wrażliwości, żeby zrezygnować z dogadzania sobie i wyruszyć w drogę. Daleką, pełną niebezpieczeństw, ale jakże fascynującą.