22 października mija pierwsza rocznica śmierci Macieja Rybińskiego.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 41/2010
Jak być felietonistą po Smoleńsku? Jak pisać dowcipne teksty o kulturze i obyczajach pół roku po jednej z największych tragedii w historii Polski? Jak kpić z absurdów polityki, skoro w znacznej mierze są one spowodowane brakiem tych, którzy zginęli w katastrofie? Paradoksalnie łatwiej być dziś wieszczem niż felietonistą. Opłakiwać zmarłych, narażając się na szyderstwa mniej zaangażowanych kolegów.
A przecież w życiu publicznym nie brakuje absurdów domagających się komentarza. Mamy monopartyjny system władzy, happeningi bohaterskiej tramwajarki i posła z Biłgoraja, piłkarskie mecze przyjaźni między ekipami TVN i PO. „Gazeta Wyborcza” straszy Jarosława Marka Rymkiewicza procesem sądowym, bo refleksje 75-letniego poety zagrażają ponoć interesom „spółki giełdowej” wydającej ten dziennik. Jest wesoło prawie jak w Peerelu z filmów Stanisława Barei. I prawie tak samo smutno.
Jak nigdy, przydałby się nam dziś wybitny felietonista, potrafiący przekłuć balon politycznej poprawności szpilą zdrowego rozsądku. Sprowokować do myślenia i rozbawić jednocześnie. Był taki, ale już sobie poszedł. Nazywał się Maciej Rybiński. W piątek 22 października mija pierwsza rocznica jego śmierci. Zanim stał się gwiazdą na firmamencie krajowej publicystyki, szesnaście lat spędził w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Pracował dla BBC, publikował w paryskiej „Kulturze” i innych pismach emigracyjnych. Do Polski wrócił w 1998 roku. Pisał m.in. do tygodnika „Wprost”, „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”. Dzięki dystansowi zdobytemu na emigracji był w stanie szczególnie przenikliwie opisywać polską rzeczywistość. Gdy inni publicyści, jak czołgi, rozjeżdżali lustracyjnych „oszołomów” i straszyli nas państwem wyznaniowym, on z wdziękiem kpił z obłudy samozwańczych „autorytetów moralnych”. Do końca był wierny wezwaniu Zbigniewa Herberta: „Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych”. Z tym, że gniew przekuwał zwykle na mieniące się niezwykłym blaskiem ostrza ironii.
Angielski mistrz felietonu Gilbert Keith Chesterton stwierdził kiedyś, że łatwiej spłodzić dziesięć poważnych artykułów na pierwszą stronę „Timesa” niż jeden świeży dowcip dla pisemka „Tit-Bits”. „Odpowiedzialne, ostrożne ważenie słów – argumentował – to rzecz najłatwiejsza pod słońcem; każdy to potrafi”. Rybiński zawsze wybierał trudniejszą drogę. Czytając jego teksty, miało się wrażenie, że odkrył jakąś dziurę w czasie i kończy je pisać w ósmy dzień tygodnia, o którym zwykli śmiertelnicy mogą jedynie pomarzyć. Z perspektywy roku wyraźnie widać, jak wielką stratą była jego nieoczekiwana, zdecydowanie przedwczesna śmierć. Nie tylko dla opiniotwórczej prasy, także dla całej naszej kultury, w której jest coraz mniej wyrazistych, silnych i niezależnych osobowości. Mówi się, że na bezrybiu i rak ryba, ale w tym przypadku to nieprawda. Zmarłego mistrza nie zastąpi żaden sprawnie piszący, świetnie wykształcony i odważny młodzian, bo nie da się podrobić jego stylu, humoru, pisarskiego sumienia.
Zanim sam zacząłem publikować felietony, przez kilka lat kupowałem gazety wyłącznie dla tekstów „Ryby Ludojada”. Tydzień bez „Ryby po polsku” był czasem intelektualnego regresu, nudy, narzekania na powszechny upadek obyczajów. Myślę, że częstotliwość, z jaką mistrz publikował swe teksty, uśpiła nas wszystkich. Wydawało się, że już zawsze stając oko w oko z absurdami rzeczywistości, będziemy mogli poczytać Rybińskiego, żeby zyskać odpowiedni dystans i uśmiechnąć się od ucha do ucha. Niestety, Bóg, który najwyraźniej też stał się fanem Ryby, zapragnął mieć go u siebie.
Według mnie, był najlepszy. Lepszy od Słonimskiego i Kisiela razem wziętych. Tylko Chestertona czytało się z podobnymi wypiekami na twarzy. Choć pisał głównie o polityce, w jego felietonach zawsze była masa literackich aluzji, słownych gier, karkołomnych porównań. Potrafił lekko, z wdziękiem sprowadzić adwersarzy do parteru, ale umiał też zdobyć się na autoironię. Był wirtuozem humoru, geniuszem praktycznej logiki. Kiedy ktoś z moich znajomych powątpiewał, że felieton to gatunek stricte literacki, odpowiadałem: – Masz rację, ale tylko w odniesieniu do moich wypocin. Poczytaj Rybińskiego, to zmienisz zdanie!
Oprócz błyskotliwych felietonów w spadku po Rybińskim dziedziczymy jednak coś jeszcze. Prostą prawdę, że warto mieć kręgosłup moralny, być niezależnym od dyktatu salonów i „czarnej piany gazet”. Nigdy nie dorównamy mistrzowi pod względem talentu, ale z tej lekcji wychowawczej każdy z nas może skorzystać. Nawet prosty wieszcz ma szansę solidaryzować się ze wszystkimi Polakami, którzy cierpią wskutek monopolu władzy i mediów. Domagać się przywrócenia elementarnych warunków demokratycznej debaty publicznej: poszanowania prawdy, rezygnacji z mowy nienawiści, szacunku dla wrażliwości i argumentów wszystkich grup społecznych. Rybiński zrobiłby to pewnie mniej pompatycznie, bez wielkich słów i przesadnych emocji. Ale zrobiłby to na pewno.