Potężny koncern medialny pozywa go do sądu, żeby ratować swoje udziały w rynku. Znana pani filozof emigruje przez niego do Anglii. Publicyści dużego dziennika oskarżają go o wywołanie katastrofy smoleńskiej i ostrzegają czytelników przed jego zgubnym wpływem na sprawy publiczne. Najbardziej niebezpieczny człowiek w Polsce nie nosi broni za pasem. To Jarosław Marek Rymkiewicz, 75-letni poeta, eseista, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN. Poza literaturą zajmuje się głównie pielęgnowaniem ogrodu w rodzinnym Milanówku. Jednak luminarze mediów doskonale wiedzą, że w jego łysej głowie dojrzewa tajny plan wysadzenia Polski w powietrze.
"Nasz Dziennik" 24 marca 2011 *
W czwartek 17 marca w Sądzie Okręgowym w Warszawie zaczął się proces, jaki Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, wytoczyła spółka Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”. Poeta został pozwany za wyrażenie opinii, że redaktorzy tego dziennika są „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski” i „pragną, żeby Polacy wreszcie przestali być Polakami”. Komentarz dotyczył sprawy krzyża na Krakowskim Przedmieściu. „Tych redaktorów – dodał Rymkiewicz – wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia – polscy katolicy powinni się za nich modlić”.
Czy sąd jest właściwym miejscem do rozstrzygania zasadności tego rodzaju poglądów? Czy kategoria „duchowych spadkobierców” da się prawnie zweryfikować? Oczywiście, że nie, bo należy ona do świata idei, a nie faktów. Wypowiedź Rymkiewicza to opinia, jakich wiele w demokratycznej debacie publicznej. Można się z nią nie zgadzać, ale naturalną formą informowania o swoim poczuciu krzywdy jest polemika prasowa. Zwłaszcza że diagnoza Rymkiewicza dotyczy zawodowych publicystów.
Przypadek Herberta
Przez wiele lat panował w tej kwestii konsensus. Kiedy w pierwszej dekadzie III RP Zbigniew Herbert ostro krytykował okrągłostołowe elity, „Gazeta Wyborcza” pisała, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”, ale nikt nie wytaczał poecie procesu. Nawet gdy Herbert w „Tygodniku Solidarność” określił Adama Michnika „klasycznym przykładem kariery komunistycznego Dyzmy”, ten nie zdecydował się podać go do sądu. Oczywiście, autor „Raportu z oblężonego miasta” stał się obiektem licznych manipulacji. W środowisku literackim natychmiast pojawiły się plotki o jego problemach psychicznych. W „Gazecie Wyborczej” przedstawiano go według klucza: dobry poeta, który pod koniec życia stał się miernym publicystą i niepotrzebnie obraził dawnych przyjaciół. Aby zrelatywizować odpowiedzialność prawdziwych agentów, próbowano także rzucić na niego podejrzenie o współpracę z SB. W tekście „Język nie kłamie” z 2007 roku Michnik wymieniał go między Lechem Wałęsą i Andrzejem Szczypiorskim, obłudnie przestrzegając Polaków przed „lekkomyślnym ferowaniem wyroków potępiających”. Wszystkie te gry, do których po śmierci poety wciągano wdowę po nim czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, były oczywiście niegodne, ale ich konsekwencje zamykały się w sferze publicznej debaty. Odpowiedzią na słowa były inne słowa, wprawdzie dobierane ze złą wolą, ale nie zmierzające wprost do ograniczenia wolności wypowiedzi.
Rymkiewicza potraktowano inaczej. Czy oznacza to niekonsekwencję Michnika? Wręcz przeciwnie. Naczelny „Gazety Wyborczej” nie podawał Herberta do sądu, bo nie musiał tego robić. Żeby zneutralizować poetę, wystarczyło ukazać go jako pięknoducha, który niepotrzebnie miesza się do polityki. Z troską pochylić się nad jego emocjami, które szkodzą twórczości. W epoce popkultury głos poety w sprawach publicznych przestał bowiem kogokolwiek interesować. Żyliśmy w przekonaniu, że nie ma powrotu do świadomości ukształtowanej w romantyzmie i po raz ostatni reaktywowanej w drugim obiegu kultury przed 1989 rokiem. Ale monopolizacja władzy całkowicie zmieniła sytuację.
Dwie Polski
W czasach sojuszu Platformy Obywatelskiej z głównymi mediami stopniowo rozrastało się kulturalne podziemie, jednoczące ludzi wyszydzonych, wzgardzonych, nazywanych „ciemnogrodem” i „moherowymi beretami”. Nagonka na Prawo i Sprawiedliwość, która miała wykluczyć wyborców tej partii z debaty publicznej, okazała się czynnikiem mobilizującym. Obrazowe komentarze polityczne Rymkiewicza, jak ta przyrównująca Polskę do żubra, który został wyrwany ze snu przez Jarosława Kaczyńskiego, zaczęły zyskiwać coraz większą grupę słuchaczy.
Po katastrofie smoleńskiej, która ostatecznie podzieliła społeczeństwo, Rymkiewicz pisał mową wiązaną, że są: „Dwie Polski – ta o której wiedzieli prorocy/ I ta którą w objęcia bierze car północy/ Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie/ I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”. W tej poetyckiej wizji tysiące Polaków odnalazło nie tylko prawdę o własnym losie, ale i antycypację przebiegu rosyjskiego śledztwa. Do tego doszły kolejne przenikliwe diagnozy polityczne poety, jak ta o postkolonialnym, podporządkowanym dawnym zaborcom, charakterze naszej państwowości. Po 10 kwietnia 2010 roku, w klimacie uzasadnionych obaw o bezpieczeństwo Polski, Rymkiewicz stał się nowym wieszczem, wyrazicielem naszego wspólnego patriotyzmu.
Takiego przeciwnika nie da się łatwo przemilczeć lub ukazać jako zagubionego artystę i politycznego dyletanta. Trzeba zatem próbować go zastraszyć i ciągać po sądach. Każdy pretekst jest dobry. Choćby wypowiedziana przez poetę opinia o „duchowych spadkobiercach z KPP”.
Niech pan się zajmie poezją
Ale nie tylko „Gazeta Wyborcza” wypowiedziała Rymkiewiczowi wojnę. Wcześniej zrobiła to na swoich łamach „Rzeczpospolita”. Kiedy w wywiadzie zatytułowanym „Cholernie niebezpieczni poeci” Agata Bielik-Robson wyznawała, że po przeczytaniu opinii Rymkiewicza o współczesnej Polsce podjęła decyzję o emigracji do Anglii, można było się jeszcze uśmiechnąć. Ot, klasyczna lekcja absurdalnego humoru. Redakcja puszcza do nas oko, publikując głos „filozofki” wspierającej Ruch Poparcia Janusza P. Ale później nad rozbawieniem zaczęło dominować zażenowanie. Redaktor naczelny Paweł Lisicki w tekście „Polska we władaniu wieszcza” zarzucał Rymkiewiczowi promowanie nieudacznictwa i pogardę dla demokratycznych procedur. Andrzej Horubała sugerował, że poeta stworzył klimat duchowy, który doprowadził do katastrofy smoleńskiej, oraz oskarżał go o szerzenie „niepokojącego pierwiastka pogańskiego kultu śmierci i krwi”. Piotr Skwieciński po lekturze „Samuela Zborowskiego” pisał, że „anarchia jest dla poety ważniejsza od politycznej niepodległości”, a jego reakcję na polską rzeczywistość określał jako „aberracyjną, chorą”. Wreszcie Łukasz Warzecha lamentował, że przez Rymkiewicza radykalizuje się elektorat PiS i radził poecie, by „politykę zostawił tym, którzy umieją to, co jemu wydaje się takie niskie: kalkulować, liczyć oraz ważyć zyski i straty”.
Tyle pojęli publicyści „Rzeczpospolitej” z książek i wypowiedzi Rymkiewicza. Zachłystując się swoim projektem nowoczesnej prawicy, postanowili pogrozić mu palcem, by trzymał się z daleka od polityki. Zastosowali dokładnie ten sam chwyt, który wcześniej – w odniesieniu do Herberta – stosowała „Gazeta Wyborcza”. Gdyby Rymkiewicz pisał wyłącznie wiersze o kotach, jeżach i jabłonkach w Milanówku, wciąż mógłby liczyć na ich wazeliniarskie komplementy. Ale ponieważ zburzył święty spokój miłośników „ciepłej wody w kranie”, musi zostać wykluczony z publicznej debaty. Ktoś, kto intelektem i wyobraźnią przewyższa politycznych cyników czy – jak kto woli – pragmatyków, automatycznie staje się wrogiem publicznym. Jego wizje należy ukazać w krzywym zwierciadle jako niebezpieczne nawoływanie do anarchii.
Wizjoner i realista
Oczywiście nie jest prawdą, że Rymkiewicz wzywa do wyłączenia się z mechanizmów państwa, do bojkotu wyborów czy niepłacenia podatków. On tylko diagnozuje zjawisko wykluczenia milionów Polaków przez polityczno-medialny sojusz: „Jestem jak te stare kobiety w moherowych beretach i jestem z tego dumny, bo one są tym, co Polska ma teraz najlepszego. Jestem wykluczony razem z Mickiewiczem i razem z moherowymi beretami. Mickiewicz też jest moherowym beretem. To ogromny zaszczyt – być wykluczonym razem z Mickiewiczem i z wszystkimi moherami”.
Staje więc po stronie wykluczonych, dając im nadzieję, że ich sytuacja ma sens. Mówi im, że są solą tej ziemi, że powinni zachować dumę, honor, wiarę i cierpliwie budować niepodległość wokół siebie. Jest wizjonerem, ale i realistą. Wie, że w obecnych warunkach „Prawo i Sprawiedliwość oraz Jarosław Kaczyński istnieją po to, żeby przechować te wszystkie wartości, które posłużą do zrekonstruowania Królestwa wolnych Polaków”. Prędzej czy później to Królestwo się urzeczywistni, zapewne przy pomocy demokratycznych procedur. Tego, jak najbardziej realnego politycznie, potencjału boją się publicyści „Rzeczpospolitej”. Woleliby, żeby wykluczeni Polacy rozproszyli się i zostali wchłonięci przez masy, a PiS – pozbawione rzeczywistego wpływu na władzę – zaczęło legitymizować poczynania rządu, np. te skażone serwilizmem wobec Rosji, oczywiście w imię dobra wspólnego. Polska polityka pozostałaby przestrzenią gry partyjnej na warunkach postkolonialistów, ale mielibyśmy za to święty spokój.
Solidarność poetów
Przy okazji procesu autora „Zachodu słońca w Milanówku” wielu ludzi stanęło w obronie wolności słowa. Chwała poetom, którzy odpowiedzieli na moje zaproszenie i podpisali się pod oświadczeniem wyrażającym solidarność z Rymkiewiczem. Zapewne nie wszyscy czytelnicy zdają sobie sprawę z niezwykłości tego wydarzenia, ale osoby zorientowane we współczesnej literaturze dobrze wiedzą, jak wiele pod względem światopoglądowym i literackim dzieli Krzysztofa Koehlera i Marcina Świetlickiego, Leszka Długosza i Marcina Sendeckiego, Szymona Babuchowskiego i Edwarda Pasewicza, ks. Jana Sochonia i ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Niektórzy z sygnatariuszy w e-mailach podkreślali, że zupełnie nie zgadzają się z opiniami Rymkiewicza, jednak stawianie go za nie przed sądem uważają za skandal. W ich postawie ujawniła się autentyczna, niezależna od sympatii partyjnych miłość wolności. Głos poetów zawsze jest barometrem swobód obywatelskich. Nie słychać go wtedy, gdy demokracja ma się dobrze. Odzywa się w chwilach kryzysu państwa. Dotyczy to zarówno Rymkiewicza, jak i jego obrońców.
Proces uaktywnił też publicystów „Rzeczpospolitej”. Nie tłumacząc się z tego, co napisali przez ostatnie pół roku, postanowili spełnić swój obywatelski obowiązek. Lisicki i Skwieciński w komentarzach bronili świętego prawa poety do wygłaszania własnych opinii, a Horubała pojawił się nawet w budynku sądu. Bardzo pięknie. Tyle że wcześniej ci sami ludzie – niekiedy powołując się na autorytet samego Platona – wyganiali poetę z państwa, wspominając coś o „zachodzie rozumu w Milanówku”. Dziś ich świadectwo nie jest wiele warte. Ich ideologiczne piruety, mające świadczyć o niezależności myślenia, na kilometr pachną obłudą. „Rzeczpospolita” razem ze swoim tygodnikiem „Uważam Rze” nieodwracalnie wkroczyła na drogę, która wcześniej doprowadziła do upadku „Życie” i „Dziennik”.
Czy Rymkiewicz wygra absurdalny proces, który wytoczyła mu Agora? Żyjemy w państwie postkolonialnym, więc nie możemy być tego pewni. Ale nawet jeśli wyrok będzie niekorzystny, ostatecznie prawda zwycięży. Bo – parafrazując poetę – Jarosław Marek Rymkiewicz istnieje po to, żeby przechować te wszystkie wartości, które posłużą do zrekonstruowania Królestwa wolnych Polaków. Choć mogę się mylić, mam niejasne przeczucie, że to Królestwo w sferze politycznej powstanie szybciej niż przewiduje jego duchowy architekt.
* Uwaga! W internetowym wydaniu gazety brakuje istotnej części tekstu. Na papierze i tutaj jest całość.