Co musi zrobić niepodległościowa opozycja, gdy odzyska władzę.
"Gazeta Polska" 11 grudnia 2013
Rosnąca przewaga PiS nad PO w sondażach wyborczych pozwala myśleć o dniu, kiedy niepodległościowa opozycja przejmie władzę w Polsce. Wprawdzie wciąż trudno sobie wyobrazić takie rozmiary zwycięstwa, by ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego mogło rządzić samodzielnie, a możliwych do zaakceptowania koalicjantów nie widać, ale do wyborów sytuacja może się zmienić.
Zresztą nawet jeśli na rząd ludzi dorosłych trzeba będzie poczekać dłużej, to jego powstanie jest nieuniknione. Gwarancją jest nie tyle siła struktur partyjnych czy wyobraźnia liderów PiS, ile żywotność i trwałość wspólnoty wolnych Polaków. W odróżnieniu od homines sovietici, którzy wciąż traktują politykę jako plac zabaw bogów olimpijskich, a sens swojego życia sprowadzają do konsumowania, dostrzegliśmy ciągłość między wolą świadomego narodu a działaniami jego politycznych reprezentantów. Dając kredyt zaufania politykom, oczekujemy, że będą realizować idee dyktowane zbiorowym instynktem niepodległości. Z tej misji będziemy ich rozliczać, biorąc oczywiście pod uwagę realia bieżącej gry politycznej i nie ulegając szkodliwym dla Polski prowokacjom.
Wspólnota wolnych Polaków to nie tylko uczestnicy smoleńskich miesięcznic. To kilka milionów ludzi spragnionych zdrowego i silnego państwa. Jest nas zbyt wielu, a nasza determinacja utrzymuje się zbyt długo, by układ III RP mógł w nieskończoność sprawować władzę. Nasza wspólna nieprzejednana postawa wobec Smoleńska, nasz „drugi obieg kultury”, nasze świadectwa w rodzinach już wpływają na młode pokolenie, które prędzej czy później sięgnie po ten moralny kompas we własnym życiu.
Potrzeba wizjonerów
Niepodległościowy rząd, kiedy powstanie, będzie musiał zbudować praktycznie nowe państwo na ruinach III RP: mozolnie wyciągać Polskę ze strefy moskiewskich wpływów i odtwarzać naszą podmiotowość w Europie, znaleźć sposoby na uzdrowienie sądownictwa i wzmocnienie armii, ułatwić inwestowanie przedsiębiorcom, a jednocześnie przywrócić rozsądną granicę wieku emerytalnego. O absurdach, które trzeba będzie prostować w edukacji i służbie zdrowia, lepiej już nie wspominać. Lata władzy PO spowodowały degradację państwa, której skalę uświadomimy sobie w pełni dopiero po wygranych wyborach. Załóżmy jednak, że niepodległościowy rząd zdoła przynajmniej w części naprawić państwo we wspomnianych dziedzinach. Dla przyszłego premiera i jego ministrów mam przykrą wiadomość: to nie wystarczy.
Nie wystarczy, bo wszystkie te wyzwania, z wyjątkiem odseparowania nas od Rosji, dotyczą spraw bieżących, najbardziej dotkliwych dla Polaków, ale też niegwarantujących trwałości rozwiązań. Co z tego, że rząd ludzi dorosłych zacznie wprowadzać korzystne zmiany, jeśli po następnych wyborach pojawi się jakaś nowa drużyna chłoptasiów, która cofnie cały ten wysiłek do punktu wyjścia? Potrzebujemy nie tylko niepodległościowych tytanów pracy, którzy szybko i sprawnie załatają największe dziury. Może nawet bardziej trzeba nam politycznych wizjonerów. Żeby dać Polsce nadzieję, muszą oni wreszcie podjąć walkę, której nikt jeszcze w III RP na serio nie podjął. Walkę o trwałość wyborczych preferencji Polaków, o społeczne zakorzenienie takich wartości jak niepodległość, wiara, rodzina, honor, zdrowy rozsądek. Można to zrobić tylko poprzez poważną inwestycję państwa w kulturę.
Długi marsz barbarzyńców
Nie trzeba być prorokiem, by zauważyć, że kultura III RP przypomina krajobraz po najeździe barbarzyńców. Są wszędzie. Od mniej więcej piętnastu lat błyszczą w mediach i prowadzą gender studies na uniwersytetach, brylują w salonach literackich, panoszą się w państwowych instytucjach kultury, wystawiają antychrześcijańskie instalacje w galeriach sztuki i antypolskie dramaty „interwencyjne” w teatrach. Ostatnio wdzierają się do szkół i przedszkoli, próbując zachwiać tożsamością płciową najmłodszych. Z roku na rok jest ich więcej, rośnie także kaliber ich żądań. To ludzie pozbawieni skrupułów, żołnierze bezgranicznie wierzący w sens demonicznej rewolucji.
Już przed II wojną światową Antonio Gramsci, jeden z przywódców włoskiej partii komunistycznej i fanatyczny marksista, twierdził, że w państwach Zachodu strategia rewolucjonistów powinna być inna niż w Rosji sowieckiej. Zadaniem lewicy nie miało być natychmiastowe zdobycie władzy, której i tak nie dałoby się długo utrzymać ze względu na konserwatywną mentalność większości obywateli. Gramsci zachęcał raczej do „długiego marszu przez instytucje”: szkoły, uczelnie, czasopisma, teatr, kino, sztukę. I dowodził, że propaganda prowadzona z wielu przyczółków pozwoli uformować nowego człowieka, który dobrowolnie przyjmie komunistyczną wizję świata.
Po wojnie ten scenariusz do pewnego stopnia sprawdził się we Francji, gdzie rozrosła się kasta lewicowych „intelektualistów”. Wielu francuskich filozofów w latach 60. i 70. XX w. zaangażowało się w krzewienie ideologii postmodernizmu, który wkrótce stał się bardzo modny na świecie. Postmoderniści głosili kres tradycyjnej „metafizyki obecności”, a pojęcie prawdy uznawali jedynie za narzędzie dominacji nad innymi: homoseksualistami, relatywistami, ateistami, nihilistami. „Prawda was zniewoli!” – wołał Michel Foucault, były członek Francuskiej Partii Komunistycznej.
Ktoś powie, że nie warto zawracać sobie głowy głupotami opowiadanymi w uczelnianych enklawach. Niestety, jak dowodzi historia idei, język, który jest modny na uniwersytetach, po kilku latach przenika do kultury popularnej i kształtuje zbiorową mentalność. Tak było z językiem „mistrzów podejrzeń”: Nietzschego, Freuda i Marksa, czy z postmodernizmem. I podobnie jest dzisiaj z gender – wyrosłą z postmodernizmu ideologią, która jeszcze 10 lat temu wydawała się nieszkodliwym, uczelnianym absurdem.
Państwo w obronie kultury
Czy państwo polskie, gdy stanie wreszcie na nogi, będzie w stanie chronić swoich obywateli przed genderową rewolucją? A może nie powinno ingerować w delikatną materię kultury? Może lepiej zostawić ją twórcom i liczyć na to, że niewidzialna ręka natchnienia jakoś wyrówna siły? W pewnym sensie owszem, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie domaga się od państwa ścigania autorów za niepoprawną poetykę czy system wartości. Chodzi tylko o to, by państwowe instytucje kultury przestały promować totalistyczną ideologię gender, ten bolszewizm XXI wieku, i wzięły odpowiedzialność za to, do czego są powołane.
Politykom wszystkich opcji często wydaje się, że kultura to zabawa starzejących się dzieci, które bujają w obłokach. Trzeba dać im stypendium, jasny pokój i kredki do rysowania. Tyle wystarczy, by przed kolejnymi wyborami dopisać sobie na plakacie słowa: „W rządzie XY wspierał kulturę”. Większość polityków nie dostrzega związku między działaniami potężnego lobby, które robi Polakom pranie mózgów, a życiem kulturalnym. Efektem jest postępujący rozkład społeczeństwa i brak szacunku dla wspólnych wartości, nawet tak oczywistych jak niepodległość.
Żeby nasze marzenia o wolnej Polsce zostały spełnione, Polacy muszą się odrodzić w kulturze. Kompleksowa reforma programu i metod edukacyjnych w szkole to oczywista oczywistość. Ale i dorośli powinni przestać kojarzyć teatr z dziwacznym faszerowaniem narodowych arcydzieł lewicową ideologią, a galerie sztuki – z instalacjami i happeningami. Użytkownicy państwowych instytucji muszą na nowo odkryć dla siebie poważny teatr i tradycyjne malarstwo. Te sprawy da się rozwiązać na poziomie zarządzeń i programów ministerialnych, jednak potrzebne są także zupełnie nowe instytucje.
Idea PAL
W swoich felietonach z cyklu „Listy z podziemia” dwukrotnie już podsuwałem Jarosławowi Kaczyńskiemu pomysł reaktywacji Polskiej Akademii Literatury. Teraz wspominam o tym po raz trzeci, żeby nie zapomniał.
Powołana w 1933 r. przez Radę Ministrów instytucja była jedną z najważniejszych w II RP. Siedmiu pierwszych członków wskazał Minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, ośmiu następnych wybrali świeżo mianowani akademicy. PAL przyznawała nagrody wybitnym twórcom, ale i lokalnym społecznikom promującym czytelnictwo. Walczyła z analfabetyzmem, którego dzisiejszym odpowiednikiem jest lemingizm. Współdziałając z rządem, była „najwyższym organem opiniotwórczym w sprawach języka, literatury i kultury polskiej”.
Ponieważ w II RP dobro kultury narodowej było ważne dla wszystkich, akademikami zostali nie tylko pisarze „prawicowi”, ale też np. „lewicowy” Boy-Żeleński. Dziś wybór byłby prostszy, bo literaccy celebryci zgodnie deklarują, że z kulturą „narodową” nie chcą mieć nic wspólnego. W tej sytuacji nazwiska godnych kandydatów nasuwają się same: Tomasz Burek, Andrzej Nowak, Marek Nowakowski, Jarosław Marek Rymkiewicz, Jacek Trznadel, Bohdan Urbankowski, Maciej Urbanowski. Czy to trafna selekcja? Rzecz do rozważenia przez właściwego ministra. Na wszelki wypadek w rękawie trzymam drugą talię.
Oczywiście, że taki zestaw nazwisk wywołałby burzę medialną. Podobnie było w II RP. Akademików nazywano pisarzami „rządowymi” i pokpiwano z ich namaszczonych gestów i min. „Wiadomości Literackie” skompletowały nawet alternatywną Akademię Niezależnych. Ale autorytet instytucji państwowej zrobił swoje, zwłaszcza w odbiorze społecznym. A nieznośny patos, hieratyczność PAL? Czy istnieje właściwsza broń przeciwko dzisiejszej kulturze absurdu i rechotu? Szekspir nie miał wątpliwości: „Najlepszym środkiem przeciw obłąkaniu jest uroczysta pieśń. Leczcie mózg, teraz bezużyteczny, co wam kipi w czaszkach”.
Byłoby dobrze, gdyby obok PAL powstały jeszcze dwie siostrzane instytucje: Polska Akademia Rzeźby i Malarstwa oraz Polska Akademia Teatru. Wszystkie musiałyby mieć, rzecz jasna, odpowiednie miejsce w mediach publicznych, własne wydawnictwa, fundusze na nagrody, wreszcie możność wprowadzania konkurencyjnych programów na uczelniach humanistycznych i artystycznych.
Przykład Instytutu Pamięci Narodowej dowodzi, że stworzone przez państwo ośrodki są w stanie wyprowadzać Polaków z postmodernistycznego łagru. Niepodległościowi politycy muszą tylko uwierzyć, że nasza zbiorowa przyszłość zależy od kultury, choćby realne zmiany w tej przestrzeni miały stać się widoczne dopiero w kolejnych pokoleniach. O to was proszę, panowie i panie, licząc na podjęcie dyskusji.