W naszych czasach codziennie trzeba dokonywać radykalnych wyborów.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 48/2013
Czytelnicy mojej ostatniej książki, zatytułowanej „Listy z podziemia”, mają świadomość, że od 2010 r. prowadzę walkę cywilną z układem politycznym i propagandą III RP. Walka ta – w dużym skrócie – polega na bojkotowaniu głównych mediów i salonów literackich. Choć niekiedy uciążliwa, nie jest ona jednak szczytem wysiłku wojennego w rodzinie Wenclów. Znacznie dalej sięgają ambicje mojego siedemnastoletniego syna, który niedawno poinformował mnie uroczyście, że prowadzi walkę cywilną z „tym światem”. Z kolei drugi syn, czternastoletni, od pierwszego września prowadzi walkę cywilną ze szkołą, próbującą wtłoczyć mu do głowy zupełnie bezużyteczną wiedzę o ułamkach, anatomii skorupiaków i budowie zdań złożonych podrzędnie. Wreszcie moja żona, a ich matka, od lat prowadzi walkę cywilną z naszym lenistwem, bałaganiarstwem i oglądaniem transmisji sportowych 12 godzin na dobę.
Podejrzewam, że podobne batalie toczą się w wielu polskich rodzinach. Nawet podjęta przez starszego syna totalna walka cywilna z „tym światem” w wymiarze domowym nie jest czymś szczególnie ekscentrycznym. Sprowadza się ona bowiem do limitowania młodszemu bratu dostępu do internetu, zdzierania znad jego łóżka wybranych plakatów, tudzież ciągłego przypominania mu, że hip-hop, którego słucha, jest – jakżeby inaczej – „muzyką tego świata”. Wprawdzie czasem, jako rodzice, sami doświadczamy bezwzględnej egzekucji zasad, np. kiedy próbujemy wymknąć się w niedzielę do parku handlowego, ale summa summarum polityka wewnętrzna starszego syna, realizowana z niezbędną dawką poczucia humoru, wychodzi rodzinie na dobre. Można wręcz powiedzieć, że jest do bólu (moje ego wie coś o tym) skuteczna.
Trudniej synowi osiągać spektakularne sukcesy poza domem. Jego polityka zewnętrzna jest zbieżna z programem milionów młodych chrześcijan i opiera się na podpisywaniu w internecie petycji, apeli i protestów przeciwko takim inicjatywom „tego świata” jak propaganda aborcyjna, promocja homoseksualizmu, publiczne epatowanie pornografią, genderowanie w szkołach i przedszkolach czy wystawianie w galeriach sztuki instalacji profanujących krzyż Chrystusa. Chwała młodzieży, że stawia opór nowemu totalitaryzmowi. Bez jej wyraźnego sprzeciwu funkcjonariusze „tego świata” mieliby ułatwione zadanie. W niektórych przypadkach internetowe akcje kończą się powodzeniem: postraszone bojkotem koncerny wstrzymują antychrześcijańskie reklamy, a Centrum Nauki Kopernik zawiesza ekspozycję „Strefy erogenne”. Obawiam się jednak, że są to sukcesy doraźne, nietrwałe, opóźniające kolejne fazy genderowej rewolucji, ale nie likwidujące jej podstaw kulturowych i politycznych.
Piętnaście i dziesięć lat temu, podobnie jak dzisiaj mój syn, prowadziłem walkę cywilną z „tym światem”. Najpierw robiłem to z kolegami we „Frondzie”, później z Robertem Tekielim w „POSTygodniku”. Wielokrotnie pisaliśmy o totalitarnych ciągotach postmodernizmu, który uchodził wówczas za nieszkodliwą uniwersytecką modę, o ideologii gender i triumfach politycznej poprawności w Szwecji. Wtedy wydawało się to bardzo odległe od polskiej rzeczywistości. Rodzimi homoseksualiści nie domagali się jeszcze praw do adopcji dzieci, a w przedszkolach nie przebierano chłopców za dziewczynki i vice versa. Dziś jesteśmy już na etapie praktyki. Z ideologii garstki francuskich filozofów, w większości działaczy komunistycznej międzynarodówki, wyrosła genderowa bestia, która sieje zamęt w polskim systemie edukacji i wychowania.
Prawda jest taka, że kultura, w której żyjemy, znajduje się na równi pochyłej i będzie się staczać coraz bardziej, niezależnie od naszych protestów. Chrześcijanie na Zachodzie już to przerabiali, teraz kolej na nas. Jedyna droga, która pozwoliłaby nam uniknąć całkowitej marginalizacji prowadzi przez politykę. Tak, przez tę straszną politykę, która nas denerwuje i do której nie chcemy się mieszać. W odróżnieniu od państw zachodnich, w Polsce przetrwała bowiem silna opozycja zdroworozsądkowa, która jest w stanie oczyścić instytucje państwowe, uniwersytety i szkoły z wpływów gender. Wybór między PO a PiS już dawno przestał być wyborem estetycznym czy partyjniackim. To wybór między demoniczną partią władzy, dla której kwestie światopoglądowe są tylko pionkami na szachownicy, a ugrupowaniem reprezentującym ludzi wolnych.
Kluczowa rola polityki nie oznacza oczywiście, że protesty chrześcijańskiej młodzieży są mało ważne. Przeciwnie: są niezbędne, bo w epoce pomieszania wartości wyznaczają w sferze publicznej granicę między dobrem a złem. W przypadku sprawy dotowanego z funduszy Unii Europejskiej programu „Równościowe przedszkole” może nawet trzeba zrobić więcej: nawiązać bezpośredni kontakt z rodzicami zagrożonych dzieci i poinformować ich o realiach gender. Lepiej żeby mama z tatą znaleźli normalne przedszkole na drugim końcu miasta lub w sąsiedniej wiosce niż żeby pozwolili zachwiać tożsamością płciową własnych dzieci. Na pewno będzie to dla nich kosztowne i niewygodne, ale w naszych czasach codziennie trzeba dokonywać radykalnych wyborów. Albo miłość rodzicielska, albo „przedszkole jest przedszkole, nie mogę sobie pozwolić na przeniesienie dziecka”. Najważniejsza jest przecież walka cywilna z „tym światem”, jaką toczymy w sobie. Mój siedemnastoletni syn chyba o tym wie, bo każdą swoją wyprawę krzyżową zaczyna od modlitwy. Dlatego jestem o niego spokojny.