Czy sprowadzony z Hesji mistrz szklarski to protoplasta kaszubskiego rodu Wenclów?
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 7/2016
Nie po to posyłałem syna na studia historyczne, żeby tam badał rodzinne korzenie. Chciałem po prostu mieć na stare lata kogoś, kto pomoże mi pisać felietony o wyższości polskiej duszy nad pruską lokomotywą. Tymczasem on dostał polecenie zbudowania naszego drzewa genealogicznego i energicznie zabrał się do pracy. Przez kilka dni analizował dostępne w internecie wypisy z ksiąg parafialnych, gapił się w statystyki, coś tam skrobał w notesie i wzdychał. Przechodząc obok jego laptopa, nie byłem w stanie odczytać tekstów na ekranie, widziałem za to, jak twarz mego potomka, początkowo beztroska, staje się posępna niczym oblicze Stańczyka na słynnym obrazie Matejki. W końcu syn zatrzasnął elektroniczne wieko i zbolałym głosem zanucił: – Jesteśmy Prusakami, i ty, i ja, i brat. Jesteśmy Prusakami, wie o tym cały świat.
– Spokojnie, synu – starałem się zachować zimną krew. – Po pierwsze, nie Prusakami. Jeśli już, to Kaszubami. A po drugie, świat wie tylko o tym, o czym napisałem w „Gościu Niedzielnym”. Niemniej gdy nadeszła noc, długo wierciłem się w łóżku. A kiedy już znieruchomiałem, przyśniła mi się scena opisana przez Zygmunta Serafinowicza, brata Leszka znanego szerzej jako poeta Jan Lechoń: „Pewnego razu (Leszek mógł mieć wówczas na pewno nie więcej niż cztery lata) zabrał nas ojciec w odwiedziny do znajomych; była to rodzina polska, ale pochodzenia niemieckiego. Tego dnia, ze względu na obecność jakichś krewnych czy powinowatych, rozmowa przy stole toczyła się w języku niemieckim. My z Leszkiem i innymi dziećmi siedzieliśmy przy oddzielnym stoliku, słuchając tej niezrozumiałej dla nas obcej mowy. W pewnej chwili Leszek wstał z miejsca, zbliżył się do stołu starszych, podniósł do góry rękę (…) i powiedział swoim bardzo jeszcze dziecinnym głosem: »Ja jestem Polak!«”.
Nie muszę chyba dodawać, że w moim śnie niemieckojęzyczna rodzina nosiła nazwisko Wencel, czy raczej Wentzel. Siedzieliśmy przy stole w komplecie: mój nieżyjący już ojciec, matka, obaj moi bracia (jeden utopiony w stawie), siostra, żona i dwaj nasi synowie. Ja gładziłem Lechonia po główce i z głośnym śmiechem wołałem: „Du bist aber ein kluges Kind!” Ale mina szybko mi zrzedła, bo czteroletni Leszek dosiadł konia na biegunach i z drewnianym pałaszem w dłoni zaczął ścigać mnie po pokoju, pokrzykując: „Bij Krzyżaka!”. Obudziłem się zlany zimnym potem i – korzystając z nieobecności syna – otworzyłem pozostawiony na biurku notes.
Niestety, niepokój wcale nie ustał. Na początku XVII w. Matthias Schedlin vel Knibawski sprowadzał do swoich dóbr w Prusach Królewskich niemieckich osadników, żeby karczowali gęste lasy pod uprawę ziemi. W 1611 r. podpisał tekst przywileju, w którym czytamy: „Czcigodni mistrzowie Balzer Wentzel i Jacob Engelhardt mogą zbudować na własny koszt hutę szkła w moich grabowskich lasach”. Chodziło o wykorzystanie masowo wyrąbywanych w okolicy drzew jako materiału opałowego. Czy ściągnięty z Hesji mistrz szklarski to protoplasta kaszubskiego rodu Wenclów? Faktem jest, że do Grabowa Kościerskiego przybył ze swoimi synami, bo technologia produkcji szkła była wówczas pilnie strzeżoną tajemnicą klanu. Jeden z nich mógł ulec wdziękom miejscowej dziewczyny i zostać w Grabowskiej Hucie.
W każdym razie w XVIII w. w okolicznych wioskach, powstałych na gruzach hut szkła, mieszkało już co najmniej siedmiu gospodarzy o nazwisku Wentzel. Pierwszym naszym dobrze udokumentowanym przodkiem jest Adam Wentzel, wymieniony w pruskim katastrze z 1772 r. Był katolikiem. Mieszkał w miejscowości Szpon, 10 km w linii prostej od Będomina, i musiał znać, przynajmniej ze słyszenia, swojego rówieśnika – wielkiego polskiego patriotę Józefa Wybickiego. W 1767 roku, gdy dwudziestoletni Wybicki został posłem na sejm I Rzeczypospolitej – Adam ożenił się z Cathariną. Rok później, gdy Wybicki brał udział w konfederacji barskiej, państwo Wentzlowie chrzcili Mariannę, pierwsze spośród ośmiorga swych dzieci.
W linii męskiej spadkobiercami Adama byli kolejno Michael, kolejny Adam, Adam Jacob i Johann (później Jan), który jako pierwszy – już w II Rzeczpospolitej – nadał swym dzieciom słowiańskie imiona. Paradoksalnie właśnie to wychowane w niepodległej Polsce pokolenie zostało przez Niemców jednostronnie uznane za niemieckie. Stanisław został przymusowo wcielony do Wehrmachtu i zginął na froncie wschodnim, a Bronisław – mój ojciec – uciekł z transportu do koszar i do końca wojny ukrywał się w ziemiance pod Starkową Hutą.
Przeglądając stare dokumenty, książki i mapy, gdzie nasze rodzinne gniazdo funkcjonuje jako „Alt-Grabau, Westpreußen”, nie dziwię się synowi, że stracił dobry humor. Intensywna germanizacja Kaszubów podczas zaborów i okupacji to nic przyjemnego. Tym bardziej jestem dumny z upartego kaszubskiego ludu, który dzięki katolickiej wierze i własnemu językowi wytrzymał napór germańskiego walca. Czasami podczas spotkań autorskich czytelnicy pytają mnie, dlaczego oprócz rodzinnej ziemi opiewam utracone Kresy, skoro nie mam tam żadnych przodków. Właśnie dlatego, że moja rodzina przez pokolenia zmuszona była wegetować w izolacji od polskiej duszy, która najpiękniej rozkwitła na Kresach. Nie dziwcie się zachwytowi człowieka, który odzyskał duszę. „Znalazłem igłę w stogu siana/ – to był Bóg/ w jej uchu tkwiła mocna nić/ – to był honor/ po nitce trafiłem do kłębka”.