niedziela, 19 września 2010

Podziemne motyle

Niewidoczne dla świata, ale nie dla Boga.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 37/2010

Ten tytuł wymyślił dla mnie Bohuslav Reynek – zmarły w 1971 roku poeta i grafik, który niemal całe życie spędził w rodzinnym majątku we wsi Petrkov na Wyżynie Czesko-Morawskiej. Gdy w 1948 roku majątek stał się częścią Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, Reynek został w niej zatrudniony jako zwykły robotnik. Objęty przez komunistów zakazem druku, gotował ziemniaki dla świń, a w wolnych chwilach modlił się i tworzył. W mikrokosmosie wiejskiego pejzażu dostrzegał biblijne znaki, które po odczytaniu pozwalają oswoić codzienne umieranie i dają chrześcijańską nadzieję. Szczególnie uważnie przyglądał się ścieżkom kotów, ptaków i owadów.

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Reynka, ogromne wrażenie zrobił na mnie tytuł jednego z jego tomików: „Podzimní motýli”. Od razu wyobraziłem sobie kolorowe skrzydła rozpostarte w absolutnej ciemności, niewidoczne dla świata, ale nie dla Boga. W kontrastowym zestawieniu czerni i barw, zamknięcia i wolności, ciężaru i lekkości było coś niezwykłego, może nawet mistycznego. Metafora Reynka mogła odnosić się do oczekujących zbawienia dusz zmarłych, ale i do nas wszystkich, umierających każdego dnia od samotności, ubóstwa, choroby albo od ludzkich języków. W jaki sposób, stając w obliczu upokorzeń, ocalić pokój serca i poczucie wolności? Czy w mroku codzienności da się rozwinąć skrzydła?

Przez kilka lat chodziłem z tym obrazem w głowie, zazdroszcząc czeskiemu poecie wyobraźni. Aż przypadkiem natknąłem się w słowniku na wyraz „podzim”, czyli… „jesień”. Okazało się, że tytuł tomu Reynka naprawdę brzmi „Jesienne motyle”, a moja wizja podziemnych istot była konsekwencją nieznajomości języka. Oczywiście nie mogłem pozwolić, by nagle osierocona metafora pozostała jedynie w mojej głowie. Tak powstał tom „Podziemne motyle” i jego wiersz tytułowy: „Podobne do greckich bóstw/ szybują głęboko w ciemności/ nad zbiornikami termalnych wód/ pośród zwęglonych drzew// ich skrzydła wciąż kolorowe/ targane magnetycznym wiatrem/ wybrzuszają się jak wrzucone/ do ognia fotografie// wyklęte przez owadzi świat/ nienotowane w atlasach przyrody/ czekają aż skończy się czas/ i pęknie kokon ziemi”.

Obraz został zamknięty w poezji, książka wydana. Ale podarowana mi metafora nie zamierzała mnie opuścić. Wydostawała się z klatki wiersza i dopadała mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Na przykład w trakcie lektury archiwalnej wypowiedzi Donalda Tuska. W ankiecie miesięcznika „Znak” z 1987 roku przyszły premier pisał, że „polskość to nienormalność”, która „nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu”. I cytował fragment „Szkiców piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego: „To nie jest życie, to ciągła tymczasowość życia motyla. I dlatego w charakterze naszym jest tyle motylich cech, przypominających tego owada. Jakim cudem mamy być mrówkami?”.

Dla Tuska wyższość mrówek nad motylami była oczywista, dla mnie nie. Bo czy motyle są mniej normalne niż inne owady? Na pewno są bardziej niezwykłe, kolorowe, żyją krócej, intensywniej, nie przejmują się presją tego świata, bo noszą w sobie potencjał wieczności. Ale przecież zostały stworzone przez Boga tak samo jak mrówki. Nie muszą się wstydzić swoich skrzydeł. Mają prawo latać nad mrowiskami i nikt nie powinien od nich żądać, by wyzbyły się własnej natury.

Schodząc na chwilę w krainę mitu, który – wbrew sugestii Tuska – głupi nie jest, pomyślałem, że gdyby poprzedzić słowo „motyle” epitetem „podziemne”, byłoby to najtrafniejsze i najpiękniejsze określenie Polaków, jakie w życiu słyszałem. W tym kontekście nasza zbiorowa pogarda śmierci okazałaby się cnotą ewangeliczną, a historyczny termin „Polskie Państwo Podziemne” brzmiałby niemal jak Tolkienowskie „Śródziemie”. Prawda ukryta w mitach jest może nieczytelna dla dzisiejszego świata, ale czytelna dla Boga.

Szczerze mówiąc, sądziłem, że po objawieniu się w refleksji politycznej podziemne motyle posłusznie wrócą do mojej książki. Ale one postanowiły dotknąć mnie bardzo konkretnie również w moim prywatnym życiu.

„Kto wie, czy do przeciwników Wojciecha Wencla, a więc banalistów, progresistów i piurblagistów, nie dołączą teraz… abstynenci. Wszystko za sprawą arcydzielnej »Ody do śliwowicy« stanowiącej ukoronowanie nowego tomu wierszy Wencla »Podziemne motyle«. Opis pędzenia i spożywania tego szlachetnego trunku na czeskiej prowincji przeistacza się w teologiczne w istocie, niezwykłe rozważania nad związkiem życia i umierania oraz cierpienia i szczęścia” – napisał przekornie Maciej Urbanowski w „Rzeczpospolitej”.

Zabawne, że w momencie opublikowania tej recenzji od kilku miesięcy nie miałem w ustach ani grama alkoholu. Z podobnymi do siebie miłośnikami śliwowicy, którzy uwierzyli, że siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie, spotykałem się regularnie w podziemiach budynku przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku-Wrzeszczu. Podczas jednego z tych wspólnotowych spotkań do salki wleciał przez okno… wielki motyl. Przez chwilę krążył nad naszymi głowami, a potem usiadł na ścianie i rozwinął skrzydła. Pomyślałem, że wszyscy tutaj jesteśmy do niego podobni. Uwolnieni z kokonu, dojrzewający pod ziemią. Anonimowi dla świata, ale nie dla Boga.