Mój tekst "Ość w gardle tego świata" opublikowany w "Naszym Dzienniku" w cyklu "Po co nam Polska?" wywołał w niektórych środowiskach spore poruszenie. Internetowi publicyści, którzy odczytali go jako program polityczny, zarzucili mi nawoływanie do kapitulanctwa. Wielu z nich, za sprawą błędnego rozpoznania charakteru tekstu, dostrzegło w nim poglądy, których nie wyrażałem. Nie tylko niemądre, ale i biegunowo odległe od moich własnych.
"Nasz Dziennik" 4 lutego 2011
Oczywiście pisałem nie o politycznym, ale o duchowym wymiarze polskości, co - mam nadzieję - dla zdecydowanej większości czytelników jest jasne. Dla odbiorców niepotrafiących myśleć metafizycznie formułuję jednak kilka prostych prawd, które wydawały mi się dotąd tak oczywiste, że nie poświęcałem im miejsca w swoich tekstach. Czynię to z oporami, bo nadal uważam, że poeci są od przedstawiania głębszej wizji, a nie od wyciągania z niej wniosków politycznych. Skoro jednak ci, których zadaniem jest układanie chodników, przerwali pracę, żeby walczyć z budowniczymi dachu, zmuszony jestem na chwilę zejść na parter i zająć się chodnikami.
Jestem za pracą i konsumpcją, a nie za kultem gospodarki i konsumpcjonizmem. Chodniki powinny być odśnieżone, drogi równe, a z kranów powinna płynąć ciepła woda. Każdy człowiek, nawet poeta, lubi czuć się w codziennym życiu czysto i bezpiecznie. Ludzie odpowiedzialni za polską gospodarkę mają obowiązek robić wszystko, co w ich mocy, by się rozwijała. Zwłaszcza że dziś kwestie gospodarcze mają związek z zabezpieczeniem niepodległości. Działania obecnego rządu w sferze gospodarczej uznaję za niewystarczające, mało skuteczne, a często nieudolne. Budując sprawną gospodarkę, musimy jednak pamiętać, że nie jest ona ostatecznym celem wspólnot narodowych. Mam wrażenie, że wiele państw zachodnich o tym zapomniało. Ich doskonałe mrowiska stały się świątyniami konsumpcjonizmu. Z uwagi na swoją historię, tradycję duchową, ale i swoje położenie geopolityczne Polska nigdy nie stanie się idealnym mrowiskiem, o którym śnią dziś choćby publicyści "Rzeczpospolitej". Standardy zachodnie bardzo szybko przyjęły się np. w Czechach, ponieważ jest to państwo, które nikomu nie przeszkadza, podobne pod tym względem do Belgii, Danii czy Hiszpanii. Polska, położona między Niemcami a Rosją, na rubieżach Unii Europejskiej, ma znacznie większe znaczenie geopolityczne. Stąd będzie jej trudno spełnić sen "pragmatyków" o przeistoczeniu się w korporację niewyróżniającą się na tle państw zachodnioeuropejskich. Ma to swoje przykre (pewne problemy ekonomiczne), ale i dobre (niemożność zasklepienia się w konsumpcjonizmie) skutki. Nie oznacza jednak, że mamy porzucić pracę u podstaw i zamieszkać w górskich jaskiniach. Przeciwnie: powinniśmy z całych sił walczyć o wspólne dobro. Jestem przekonany, że stać nas na wypracowanie gospodarki, która pozwoli nam żyć może nie rozrzutnie, ale godnie. Chleba naszego powszedniego wystarczy dla wszystkich.
Jestem za twardą, ale realną polityką zagraniczną, a nie za utyskiwaniem na "polskie nieudacznictwo" i szukaniem mocnego przywódcy w baśniach i komiksach. Oczywiste jest, że Polacy powinni nie tylko porządkować państwo na poziomie gospodarczym, ale i umacniać je na poziomie politycznym: realizować własne interesy na Zachodzie, zawiązywać sojusze zabezpieczające polską niepodległość. Doskonale robił to śp. prezydent Lech Kaczyński w odniesieniu do USA i państw - jak my - położonych w sferze rosyjskich wpływów. Niestety, po jego śmierci projekt ten został zarzucony. Mamy obowiązek skutecznie, na ile to możliwe, utrudniać gospodarcze, mocarstwowe plany Rosji, prowadzić pozbawioną sentymentów grę dyplomatyczną z Niemcami z wykorzystaniem naszego zakotwiczenia w Unii Europejskiej, starać się objąć swoimi wpływami historyczne Kresy, budować silną armię i prowadzić intensywne działania wywiadowcze. W przypadku wojny (na szczęście to perspektywa czysto hipotetyczna) zadaniem każdego polskiego żołnierza jest walczyć o zwycięstwo, a nie - jak odczytują to moi krytycy - położyć się w trumnie i udawać ofiarę. Mój tekst miał tylko uświadomić, że wynik tych starań nie zależy wyłącznie od nas, ale przede wszystkim od Boga. Nasze geopolityczne położenie sprawia, że musimy się mierzyć z potężnymi przeciwnikami, co wystawia nas na szczególnie silne uderzenia, których skutki widać w historii. Jaką receptę mają na te realia moi krytycy? Nazywają dawnych Polaków nieudacznikami i twierdzą, że musimy przestać ponosić ofiary i nareszcie zacząć gromić wroga. Bardzo pięknie, też bym tego chciał, tyle że to myślenie życzeniowe, oderwane od rzeczywistości, pełne nieuzasadnionej buty nie tyle wobec możnych tego świata, ile wobec poległych bohaterów. Kto nas powiedzie do triumfu? Moi polemiści podają nazwisko jakiegoś Xavrasa Wyżryna, człowieka sukcesu, który podobno wyłuskiwał gałki oczne sowieckiemu generałowi. Tyle że działo się to na kartach fantastycznej powieści Jacka Dukaja. Możemy mieć problem z nakłonieniem naszego wybawiciela, by przeniósł się do realnego świata.
Mój pomysł jest trochę inny. Uważam, że musimy włożyć całą naszą ludzką energię w budowanie silnej Polski, ale każdy pracowity albo wypełniony walką dzień zaczynać od modlitwy: "Bądź wola Twoja, jak w Niebie, tak i na ziemi". Co zyskamy dzięki temu zawierzeniu i akceptacji przyszłego losu? Niewyobrażalną, obcą imperialnym wrogom moc ducha. Objęta całościowym spojrzeniem historiozoficznym polska historia okazuje się idealnym przewodnikiem chrześcijaństwa. Mając świadomość jej wiecznego sensu (wiecznego sensu przeciwstawiania się imperiom; wynik zależy od Boga, ale zarówno zwycięstwa, jak i porażki mają sens), stajemy się wolni od lęku, więc także na poziomie polityki czy gospodarki będziemy bardziej ofensywni, racjonalni, skuteczni. To są prawdziwe skutki mesjanizmu: nie kapitulanctwo, ale czerpanie z wiecznego źródła, które pomnaża siły do naszych ludzkich zmagań.
Tekst "Ość w gardle tego świata" buduje perspektywę ponadpolityczną, duchową, ewangelizacyjną. Jeśli źródłem naszej niezłomności i pasji w walce o niepodległą Polskę będzie żywe chrześcijaństwo, organizm Europy ma szansę naprawdę się odrodzić. Pisząc o Polsce katolickich apostołów, męczenników i świętych, miałem na myśli nie narodowych cierpiętników, lecz tych, którym doświadczenie polskości pozwala świadomie, odważnie i bez obaw podjąć misję Kościoła. To nie są ludzie, którzy narzekają na cierpienia. To ludzie, którzy kochają życie do tego stopnia, że wyruszają w drogę pełni radości. Choć, jak każdy z nas, odczuwają ból, potrafią chodzić po wodach śmierci, bo wpatrują się w nieskończoność, a nie pod nogi.
Kultura, w której żyjemy, nie służy zdrowemu rozsądkowi. Zaciera hierarchie, utrudnia krytyczną autorefleksję i powoduje, że ludzie rezygnują ze swoich społecznych ról, wyskakują z własnej historii, żeby odnieść sukces gdzie indziej. Były premier staje się bohaterem medialnej love story. Krytycy literaccy i dziennikarze polityczni piszą powieści. Urzędnicy państwowi (tzw. muzealnicy) buntują się przeciwko swoim mocodawcom i pragną ich zastąpić w realnej polityce. Zamiast starać się dobrze wypełnić własne powołanie, większość Polaków nieustannie porównuje się z osobami powołanymi do czegoś zupełnie innego. I to w duchu demokracji, bez respektu dla specyfiki nieznanego sobie rzemiosła, zgodnie z wewnętrznym przekonaniem: "Ja zrobiłbym to lepiej". Oczywiście, taki odbiór musi spłaszczać przekaz, z którym ludzie ci mają do czynienia. Tak tłumaczę też ostatnie ataki dziennikarzy, polityków i innych "racjonalistów" na Jarosława Marka Rymkiewicza i na mnie. Nasze intuicyjne wizje nieustannie są traktowane jak prosta informacja, a jeśli dotyczą Polski - niemal jak program partii politycznej. Wszystkim tym oponentom mam do powiedzenia jedno: wróćcie na ziemię! Zajmijcie się opisywaniem nadużyć władzy, mechanizmów gospodarczych i realnej polityki, żeby poeci nie musieli robić tego za was. Pole naszej rzeczywistości, które macie uprawiać, nie może leżeć odłogiem. I robiąc swoje, pozwólcie nam wznosić dach polskiej cywilizacji, na którym w dniu ostatecznym Mesjasz postawi krzyż zbawienia.