niedziela, 13 lutego 2011

Skąd nie przyjechaliście?

Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 6/2011

Mam na imię Anatol i przyjechałem z Wygwizdowa. Tę formułkę, powtarzaną przez uczestników telewizyjnych programów rozrywkowych, można uznać za symbol medialnego centralizmu. Mieszkańcy polskiej prowincji przyjeżdżają do Warszawy, żeby zademonstrować swoje atuty intelektualne, wokalne, taneczne albo cielesne, a przy okazji utopić własną indywidualność w uniwersalnym stylu mediów. A nuż zostaną zauważeni i zrobią karierę w show biznesie, reklamie, modzie czy dziennikarstwie tabloidowym.

Są i tacy, którzy filozofię wiecznego castingu stosują w bardziej prozaicznych dziedzinach życia. Każdej jesieni zaczynają inny kierunek studiów, ale żadnego nie kończą. Wysyłają CV do stu firm, lecz gdy dostają odpowiedź, kręcą nosem, bo proponowane warunki nie zaspokajają ich aspiracji. Odbywają niezliczone kursy zawodowe i uczą się języków obcych. Gdy pojawia się szansa wyjazdu ze znajomymi na Zachód, są w stanie z dnia na dzień rzucić szkołę i pracę, żeby przez rok zmywać naczynia w knajpie i imprezować we wspólnej kawalerce. Jeśli spytamy ich, kiedy zamierzają ułożyć sobie życie, odpowiedzą: „Na razie inwestuję w siebie”, „Na razie studiuję to, ale docelowo chcę studiować tamto”, „Zaczepiłam się w biurze, ale tylko na razie”, „Marzę o własnej rodzinie, ale na razie nie mam na to czasu”.

Po trzydziestce „na razie” zaczyna brzmieć niepokojąco, po czterdziestce zamienia się w wieczność. Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami, koczownikami przemieszczającymi się po całej Europie. Większość z nich już niczego w życiu nie osiągnie, nie zbuduje domu, nie posadzi drzewa, nie spłodzi syna. Nie zrobi nawet wymarzonej kariery, bo tę też trzeba budować cierpliwie w konkretnym zawodzie. Jedni będą do śmierci biegać na castingi, inni na starość wrócą do Wygwizdowa z wielkim żalem do świata, że zignorował ich wyjątkową wrażliwość.

Ktoś powie, że moje obiekcje wynikają z mentalności buraka, który przez całe życie zamierza tkwić w rodzinnej ziemi. Bardzo słusznie. Kaszubi, z których się wywodzę, nie są przesadnie mobilni. Oczywiście z wyjątkiem pana premiera, którego częściej można spotkać w Peru czy w Dolomitach niż na krajowym podwórku. Przed II wojną światową dla większości Kaszubów najodleglejszym celem podróży były Gdańsk i Gdynia, dokąd jeździli sprzedawać mąkę. Ich życie toczyło się wolno na terenie wyznaczonym nazwami miejscowości: Chojnice, Lipusz, Kościerzyna, Sierakowice, Kartuzy, Żukowo, Kielno. O tym wiekowym zakorzenieniu świadczy wprost genealogia mojej rodziny. Pierwszą hutę szkła na Kaszubach założył niedaleko Grabowa niejaki Balcer Wencel już w 1614 roku. Ponad trzysta lat później w Grabowskiej Hucie urodził się mój ojciec. A rodzina mojej żony? To samo, tylko inaczej. Dziadek Anton, który pod koniec życia miał odwiedzić krewnych w Niemczech, tak się zdenerwował podróżą, że już na pierwszej stacji za Kościerzyną zaczął jeść kanapki i gdy pociąg dojechał do Gdyni, został bez prowiantu. Wyobraźcie sobie, jaką traumę przeżył, zanim stanął na obcej ziemi.

Przyznaję się bez bicia: podobnie jak moi przodkowie jestem burakiem. Może dlatego mało mnie interesuje odpowiedź na pytanie: „Skąd przyjechaliście?”. Kto raz dla mediów czy kariery opuścił swoje Wygwizdowo, jest już dla mnie stracony. Znacznie ciekawsza wydaje mi się kwestia, skąd NIE przyjechaliście i dlaczego uparcie tkwicie poza zasięgiem fleszy i kamer, skoro – jak wszyscy – macie talent. Dlaczego w swoich wsiach i miasteczkach chodzicie do kościoła, wychowujecie dzieci, działacie w samorządach, poznajecie lokalną historię, macie czas na czytanie książek, organizujecie koncerty i spotkania literackie, pamiętacie o grobach bliskich i mogiłach wyklętych żołnierzy, uprawiacie ogród, robicie zakupy na targu. Czemu nie chcecie zmieniać rodziny, pracy i swojego miejsca pod słońcem. Podejrzewam, że łączy nas – mieszkańców Polski prowincjonalnej – doświadczenie opisane przez Jarosława Marka Rymkiewicza: „Kto kupuje kartofle i brukselkę na milanowskim targu u pani Basi (która myśli dokładnie tak jak ja), ma więcej niepodległości niż ktoś taki, kto biega po warszawskich galeriach handlowych”. Doświadczenie wolności, która pozwala myśleć i żyć po polsku. Twardo stąpać po ziemi, mając świadomość uczestnictwa w sztafecie pokoleń. Cieszyć się z narodzin dziecka, przyzwoitego utargu albo pięknej pogody. Płakać wobec tragedii. Poszukiwać prawdy o świecie, a nie medialnego efektu.

Tacy jak my nie jeżdżą do Warszawy, żeby przejrzeć się w oku kamery. Nie marzą o gwiazdce z nieba, bo wystarcza im gwiazdozbiór nad głową. Pamiętają, że ich okolica jest miniaturą kosmosu i gdyby ją porzucili, straciliby orientację. Nie wiedzieliby już, co święte, a co zwyczajne, co dobre, a co złe, co mądre, a co głupie. Są jednak chwile, gdy trzeba wsiąść do pociągu i tę prowincjonalną polską niepodległość przewieźć do centrum. Dać wyraz solidarności, która jest w stanie przezwyciężyć medialny przekaz i na nowo uczynić z Polaków wspólnotę. Takim dniem będzie 10 kwietnia. Niech w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej przy Krakowskim Przedmieściu zgromadzą się ludzie wolni, doświadczeni zbiorową tragedią, ale dumni ze swojej polskości. Bądźmy tam razem.