Eliot i Zahradníček – poeci, którzy nie bali się śmierci
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 50/2011
Niedługo przed Bożym Narodzeniem przypominam sobie wiersz Thomasa Stearnsa Eliota o trzech mędrcach ze Wschodu, którzy wyruszyli w dziwną podróż, wpatrzeni w gwiazdę sunącą po niebie. Żeby zyskać nowe życie, musieli doświadczyć we własnym ciele śmierci „starego człowieka”. Wiele lat po powrocie do swego królestwa jeden z nich wspomina: „Dokąd nas wiodły wszystkie te drogi – do/ Narodzin czy do Śmierci?/ (...) Widziałem narodziny i śmierć,/ ale myślałem, że różnią się; te Narodziny były dla nas/ ciężką i gorzką agonią, jak Śmierć, nasza śmierć”. Świadkom Chrystusa trudno jest żyć „w starym porządku, z obcymi ludźmi, którzy czczą własnych bogów”. Droga do zimowego Betlejem oczyściła ich z dawnych przyzwyczajeń i nauczyła nieustannego wyrzekania się własnego „ja”. Ilekroć czytam ten wiersz, myślę o Janie Zahradníčku – wielkim czeskim poecie, który zrealizował chrześcijański ideał w praktyce. Historia literatury zna niewielu twórców, którzy tyle wycierpieli od władzy i znosili to cierpienie z pokorą.
Między Eliotem a Zahradníčkiem jest taka różnica jak między Zachodem a Europą Środkową lub między angielskim słowem poet a czeskim básník. Ojciec urodzonego w USA Eliota był zamożnym przemysłowcem, absolwentem Uniwersytetu im. Washingtona w St. Louis, a jego dziadek założycielem i rektorem tej uczelni; ojciec Zahradníčka był rolnikiem i oberżystą w maleńkiej morawskiej wiosce. Pierwszy z poetów spędził większość życia w arystokratycznych salonach, drugi w wilgotnych więziennych celach. Książki jednego wydawano w sporych nakładach i tłumaczono na języki obce, książki drugiego niszczono albo konfiskowano przed drukiem.
Kiedy w 1948 roku Eliot odbierał Literacką Nagrodę Nobla, jego czeski kolega po piórze był już obiektem prasowej nagonki, która w tym samym roku doprowadziła do zamknięcia redagowanego przezeń miesięcznika „Akord”, a trzy lata później – do osadzenia poety w więzieniu. „Oskarżony (…) pochodzi z kułackiej rodziny. Po ukończeniu wydziału filozoficznego został poetą, który w wyrafinowanej formie propagował najbardziej reakcyjne poglądy Watykanu. Oskarżonemu (…) solą w oku był socjalizm i postęp, poprzez swoje zapatrywania ujawnił się jako watykański sługus, podziwiający feudalizm i nienawidzący klasy robotniczej” – brzmiały zarzuty w sfingowanym procesie „zielonej międzynarodówki”, w którym skazano całą grupę intelektualistów katolickich.
O Eliocie też pisano wówczas w podobnym duchu, tyle że w krajach komunistycznych. „Z wściekłym psem nie należy bawić się w pogawędki – przestrzegał polski prozaik Tadeusz Borowski. – Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedzając swą klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego średniowiecza, heroldem imperializmu i – chwałą faszyzmu (…)”. W Anglii, swej drugiej ojczyźnie, poeta cieszył się zasłużoną popularnością i spokojnie pracował jako redaktor w prestiżowym wydawnictwie Faber & Faber.
Zahradníčkowi przypadło w udziale trzynaście lat więzienia, później wyrok zamieniono na dziewięć lat. Co prawda, autor „Pieśni o winie” wyszedł na wolność w 1956 roku, ale tylko po to, by pożegnać swoje dwie – zmarłe wskutek zatrucia grzybami – córki. Mimo pierwotnych zapewnień władzy, że nie wróci już do celi, wkrótce został aresztowany i spędził w więzieniu kolejne cztery lata.
Ale w biografiach i sylwetkach obu twórców są też elementy wspólne. Obaj przyszli na świat w wielodzietnych rodzinach (Anglik miał sześcioro rodzeństwa, Czech aż szesnaścioro!), a oglądając ich fotografie, trudno oprzeć się wrażeniu, że byli do siebie bardzo podobni. Zahradníček – wskutek doznanego w dzieciństwie upadku ze strychu – przez całe życie nosił znamiona kalectwa. Niski, garbaty, z uszkodzonym kręgosłupem, często poruszał się na wózku. Eliot aż do śmierci zachował postawę wyprostowaną, godną angielskiego gentlemana… Ale te twarze! Oprócz oczywistej zbieżności rysów jest w nich jakieś wspólne skupienie, podkreślone powściągliwym, męskim uśmiechem. Jakby odbijało się w nich to, co najważniejsze w obu biografiach: dramat i wiara.
Choć niełatwo wyobrazić sobie bardziej dramatyczne losy niż historia Zahradníčka, również w życiu Eliota znajdziemy wiele trudnych doświadczeń, choćby małżeństwo z cierpiącą na schizofrenię Vivien High-Wood (swoją drogą, perypetie miłosne obu poetów mogłyby posłużyć jako kanwa fascynujących melodramatów, rozgrywających się poza wzrokiem tłumu – między Bogiem, mężczyzną i kobietą). Wobec swoich historii Eliot i Zahradníček stawali jednak w podobny sposób – z pokorą, bez teatralnych gestów, z cichą modlitwą na ustach. I choć niemy heroizm Czecha z pewnością zasługuje na większy podziw, obaj dali swoją postawą świadectwo żywej wiary.
I właśnie ta wiara ostatecznie zbliża ich do siebie w strofach wielkiej poezji. To prawda, że Eliot był konwertytą, a Zahradníček mistykiem żyjącym modlitwą od dzieciństwa aż do śmierci. Ale wystarczy porównać „Popielec” i „Cztery kwartety” pierwszego z „La Salette” i „Znakiem mocy” drugiego, by przekonać się, że we wszystkich tych utworach – zresztą podobnych do siebie na poziomie języka i wersyfikacji – rozbrzmiewa ten sam głos. Głos Stworzyciela, który pozwolił artystom kontynuować własne dzieło.