wtorek, 10 lipca 2012

Nie jestem wielorybem

Dlaczego morze nie może mnie uwieść?

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 27/2012

Zaczęły się wakacje i w wielu domach powrócił odwieczny dylemat: w góry czy nad morze? Osobiście rozwiązałem ten problem prawie ćwierć wieku temu, samotnie przemierzając Bieszczady i Beskid Niski. Od tamtej pory większość urlopowych tygodni spędzam w polskich górach. Wprawdzie jako kawaler skakałem po Orlej Perci, a z rodziną gramolę się na Szczeliniec, ale sztuka jest sztuka. Uczyniwszy na wieki wybór, wybierać już nie muszę. Nie przeszkadza to znajomym z głębi Polski widzieć we mnie wieloryba. Ilekroć dowiadują się, że mieszkam w Trójmieście, natychmiast wołają: – O jakże zazdroszczę. To cudowne mieć morze za oknem! Po pierwsze nie morze, tylko Zatokę Gdańską, a po drugie nie za oknem, tylko hen daleko za mgłą. Żeby tam dotrzeć, musiałbym godzinę jechać komunikacją miejską. Moi rozmówcy są zszokowani, gdy dowiadują się, że wspólnie z żoną i dziećmi podejmuję ten wysiłek raz w roku albo rzadziej.

Dlaczego morze nie może mnie uwieść? Odpowiedzią niech będzie fragment mojego tekstu do ułożonej przez Zbigniewa Jankowskiego antologii „Morza polskich poetów”, która nieprzyzwoicie długo czeka na druk w wydawnictwie słowo / obraz terytoria. Wbrew pozorom nie namawiam nikogo, by po tej lekturze zmieniał wakacyjne plany. Wielka woda jest tu raczej metaforą, która pozwoliła mi kiedyś wnikliwiej spojrzeć na własne życie.

Morze budzi grozę przez swoją widzialną żywiołowość, ale także przez swój tajemniczy związek ze złem. W kulturach pierwotnych jednoznacznie kojarzono morze z siedliskiem demonów. Od Homera wiemy o istnieniu Syren, pół-kobiet, pół-ptaków, które kuszącym śpiewem wabiły żeglarzy po to, by ich uśmiercić. Przepływający statkiem obok ich wyspy Odyseusz ocalił swych towarzyszy i siebie tylko dlatego, że za radą bogini Kirke zalepił im uszy woskiem, a sam kazał się przywiązać do masztu. Z kolei w mitologii greckiej powracających z wyprawy po złote runo Argonautów uratował Orfeusz, który zagłuszył syreni śpiew własną pieśnią i grą na lirze.

Wizja wybrzeża pełnego kości tych, którzy usłyszeli nieludzki głos, zapomnieli o świecie i zginęli, zawsze silnie działała na moją wyobraźnię. Śpiew Syren zapewne dlatego wydaje mi się tak wiarygodny, że łatwo skojarzyć go z trywialnymi pokusami wieku męskiego: pragnieniem ucieczki od rodzinnej odpowiedzialności czy alkoholową eskalacją poczucia mocy. Oczywiście każda z tych pokus daje jedynie iluzję szczęścia, nieuchronnie kończąc się dramatem kuszonego i jego najbliższych. W rzeczywistości nie można bowiem skutecznie „wyskoczyć” z własnej historii, której reżyserem jest Bóg. Ilekroć zapominam o Nim i staram się żyć według własnego planu, moje życie traci sens. Staję się łatwym łupem Syren.

Morze jest więc dla mnie metaforą ludzkiego upadku, depresji, chaosu wynikającego z nieposłuszeństwa. Nieprzypadkowo biblijny Jonasz, który zamiast zgodnie z wolą Bożą iść do Niniwy ucieka statkiem do Tarszisz, trafia na morskie dno, gdzie zostaje połknięty przez wielką rybę. Z nakazu Boga ryba wyrzuca krnąbrnego proroka na ląd. Jest ocalony, bo się nawrócił. Ale ten pobyt na dnie, przekroczenie „zaworów ziemi” zostawia wyraźny ślad w wyobraźni czytającego. Ma się wrażenie, że właśnie w morskiej głębinie mieści się tajemniczy napęd istnienia. Życie jest chaosem, przestrzenią „bojaźni i drżenia”, klatką szalejących demonów. Żyjąc po swojemu, jesteśmy skazani na klęskę, tylko nawrócenie pozwala wyjść z tej opresji cało.

Kiedy w styczniu 2004 roku płynąłem promem do Visby, huk fal przypominał mi, że zło, cierpienie i śmierć zawsze będą nam towarzyszyć. Wiara wcale nie oznacza zniesienia chaosu świata. Przeciwnie – stawia człowieka naprzeciw żywiołów. Ale konsekwentnie rozwijana pozwala mu chodzić po wodach śmierci. W Ewangelii św. Mateusza Chrystus przychodzi do łodzi apostołów, krocząc po jeziorze. Na ich lękliwe okrzyki odpowiada: „Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!”. Dalszy ciąg jest wskazówką dla wszystkich chrześcijan: „Na to odezwał się Piotr: Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie! A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym” (Mt 14,28-33).

Moja wiara nie jest tak mocna, żeby już dziś chodzić po wodach śmierci, a więc ufać Bogu na tyle, by cierpliwie znosić upokorzenia i stawiać czoło pokusom. Mam jednak nadzieję, że jeśli kiedyś znów trafię na dno, Pan ocali mnie, jak ocalił Jonasza i Piotra. Skąd ta nadzieja? Już raz byłem tam, gdzie zgrzytają „zawory ziemi”, i Bóg mnie stamtąd wyciągnął. Poemat „Imago mundi” to zapis tej podróży przez otchłań morza. Pełnej grozy, ale i fascynującej. Bolesnej, ale koniecznej do zbawienia, bo to ona pomogła mi odkryć własną niemoc i potęgę Stworzyciela. Kiedy ponownie usłyszę syreni śpiew, nie chcę naśladować Orfeusza. Modlę się, by zawołać jak Piotr: „Panie, ratuj mnie!”.