Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 23/2013
W modzie jest ostatnio pisanie alfabetów. Nie chodzi o systemy literek, lecz o książki, których autorzy dzielą się opiniami na temat osobiście poznanych polityków, artystów czy dziennikarzy. Wydawnictwa chętnie to drukują, bo czytelnicy są ciekawi, co dany celebryta myśli prywatnie o innych celebrytach – od Alfy do Omegi. Zanim książka trafi do księgarń, dział marketingu odbezpiecza bombę zegarową. Zazwyczaj puszcza do mediów kontrolowany przeciek, że opinie autora mogą budzić „kontrowersje”. Wybuch, czyli skandal towarzyski, ma nastąpić dokładnie w dzień premiery.
Czasem wydaje mi się, że i ja mógłbym napisać taki alfabet. Wprawdzie jestem postacią z ostatniej strony katolickiego tygodnika, a nie z pierwszych stron gazet, ale spotkałem już w życiu tyle osób o znanych nazwiskach, że z opinii o nich dałoby się złożyć solidny wolumin. Sęk w tym, że nie byłaby to książka „kontrowersyjna”. W felietonach można i niekiedy trzeba postawić twarde zarzuty, zakpić z czyjejś postawy, a nawet pożartować z niezbyt rozgarniętej miny. Osobowe hasło w alfabecie to jednak co innego: pieczęć trwale odciśnięta na czole. Byłoby głupio umierać ze świadomością, że zostawiam w książce negatywne sądy, z których za życia się spowiadałem.
Mimo to myśl o napisaniu własnego alfabetu wciąż chodzi mi po głowie. Tyle że byłaby to książka zupełnie inna od klasyki gatunku. Oprócz kilkudziesięciu celebrytów spotkałem bowiem w swoim życiu kilkanaście osób, które zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Nie chodzi nawet o przyjaciół, z którymi łączą mnie bezpośrednie relacje. Raczej o tych, których dłoń uścisnąłem raz, może dwa razy, przy okazji wieczoru autorskiego albo wspólnej podróży. Po krótkiej rozmowie powinni byli zniknąć z mojego horyzontu jak tylu innych. A jednak zostali. Myślę o nich równie często jak o najbliższych przyjaciołach, wyławiam z internetu wiadomości o ich publicznych działaniach, stawiam ich sobie za wzór, zastanawiam się, co zrobiliby na moim miejscu. Choć o tym nie wiedzą, nieustannie wywierają na mnie wpływ. Dlaczego?
Pewnie dlatego, że w każdej z tych osób dostrzegłem kiedyś człowieka integralnego, żyjącego i myślącego bezinteresownie, sumiennego, głęboko zaangażowanego po stronie dobra. W ich słowach i czynach nie było cienia kalkulacji. Było za to ewangeliczne tak – tak, nie – nie. Poeta Janusz Andrzejczak, zakochany w polskich lasach pielgrzym, trochę podobny do Edwarda Żentary z jego kreacji w filmowej „Siekierezadzie”. Poeta Miloš Doležal, ocierający łzy w trakcie nagrywania wywiadu z wiejską staruszką – świadkiem prześladowań czeskich katolików w okresie stalinowskim. Maria Dorota Pieńkowska, kustosz w warszawskim Muzeum Literatury, ocalająca archiwalne nagrania głosów polskich pisarzy. Wiesław Ratajczak, profesor UAM, praktyk conradowskiej etyki i wielkopolskiej pracowitości. Aleksander Rybczyński, żeglarz i poeta z Toronto, wrażliwy kontynuator tradycji powojennej emigracji. Jarosław Żejmo, polonista w żeńskim Prywatnym Gimnazjum i Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie.
Bohaterów mojego alfabetu jest więcej. Niektórych nie wymieniam, bo ich nazwiska są nie do znalezienia przez Google, innych – bo nie wypada mi wychwalać publicystów „Gościa Niedzielnego”. Wszystkich na własny użytek nazywam „ludźmi z głębszego podziemia”. Nazwa wyrwana z kontekstu politycznego, ale w tym przypadku chodzi o coś więcej. Po Smoleńsku sporo pisałem o potrzebie stworzenia „drugiego obiegu”, który pozwoli odbudować polską kulturę, chroniąc nas przed antypatriotyczną i antychrześcijańską propagandą głównych mediów. To kulturalne „podziemie” jest dziś realną siłą. Mamy swoje gazety, rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne... Ale bohaterowie mojego alfabetu działają jeszcze głębiej – na poziomie miłości, cichej modlitwy i świadectw we własnych środowiskach. Mają w sobie ten rodzaj pokory, który każe wykonywać pracę obliczoną na pokolenia. Są ludźmi czystego serca, pełnymi pasji, bólu, ale i anielskiej cierpliwości. Niektórych spotykam w warszawskiej archikatedrze podczas smoleńskich miesięcznic. Na odległość wymieniamy uśmiechy, żeby za chwilę zgubić się w tłumie. Nie chciałbym, żeby mieli wrażenie, że się mijamy.
Uboga w duchu Alfo, zasmucona Beto, i ty Gammo, która łakniesz i pragniesz sprawiedliwości, jestem dumny, że razem tworzymy wspólnotę. I jestem wdzięczny Bogu za to, że powołał nas do życia w jednym czasie. Ilekroć czuję się przytłoczony walcem tego świata, myślę o Was. Jesteście jak źdźbła trawy, które wiecznie odrastają. Dopóki trwacie, dopóty żywa jest we mnie nadzieja na prawdziwie wolną Polskę.
A Ty, drogi Czytelniku, zanim stwierdzisz, że zanudzam Cię osobistymi wyznaniami, pomyśl o swojej historii. I spróbuj ułożyć własny alfabet, żeby wydobyć z cienia pięknych ludzi, których Bóg postawił na Twojej drodze. Traktowani osobno, mogą łatwo zgubić się w pamięci. Pozostać szlachetnymi wyjątkami od reguły, godnymi współczucia straceńcami, którzy na serio traktowali swoje powołanie. Połączeni w duchu obudzą w Tobie nadzieję. Staniecie się armią Boga, zdolną skutecznie przeciwstawić się potędze zła: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach,/ Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,/ Bo u Chrystusa my na ordynansach –/ Słudzy Maryi!”.
Czasem wydaje mi się, że i ja mógłbym napisać taki alfabet. Wprawdzie jestem postacią z ostatniej strony katolickiego tygodnika, a nie z pierwszych stron gazet, ale spotkałem już w życiu tyle osób o znanych nazwiskach, że z opinii o nich dałoby się złożyć solidny wolumin. Sęk w tym, że nie byłaby to książka „kontrowersyjna”. W felietonach można i niekiedy trzeba postawić twarde zarzuty, zakpić z czyjejś postawy, a nawet pożartować z niezbyt rozgarniętej miny. Osobowe hasło w alfabecie to jednak co innego: pieczęć trwale odciśnięta na czole. Byłoby głupio umierać ze świadomością, że zostawiam w książce negatywne sądy, z których za życia się spowiadałem.
Mimo to myśl o napisaniu własnego alfabetu wciąż chodzi mi po głowie. Tyle że byłaby to książka zupełnie inna od klasyki gatunku. Oprócz kilkudziesięciu celebrytów spotkałem bowiem w swoim życiu kilkanaście osób, które zrobiły na mnie znacznie większe wrażenie. Nie chodzi nawet o przyjaciół, z którymi łączą mnie bezpośrednie relacje. Raczej o tych, których dłoń uścisnąłem raz, może dwa razy, przy okazji wieczoru autorskiego albo wspólnej podróży. Po krótkiej rozmowie powinni byli zniknąć z mojego horyzontu jak tylu innych. A jednak zostali. Myślę o nich równie często jak o najbliższych przyjaciołach, wyławiam z internetu wiadomości o ich publicznych działaniach, stawiam ich sobie za wzór, zastanawiam się, co zrobiliby na moim miejscu. Choć o tym nie wiedzą, nieustannie wywierają na mnie wpływ. Dlaczego?
Pewnie dlatego, że w każdej z tych osób dostrzegłem kiedyś człowieka integralnego, żyjącego i myślącego bezinteresownie, sumiennego, głęboko zaangażowanego po stronie dobra. W ich słowach i czynach nie było cienia kalkulacji. Było za to ewangeliczne tak – tak, nie – nie. Poeta Janusz Andrzejczak, zakochany w polskich lasach pielgrzym, trochę podobny do Edwarda Żentary z jego kreacji w filmowej „Siekierezadzie”. Poeta Miloš Doležal, ocierający łzy w trakcie nagrywania wywiadu z wiejską staruszką – świadkiem prześladowań czeskich katolików w okresie stalinowskim. Maria Dorota Pieńkowska, kustosz w warszawskim Muzeum Literatury, ocalająca archiwalne nagrania głosów polskich pisarzy. Wiesław Ratajczak, profesor UAM, praktyk conradowskiej etyki i wielkopolskiej pracowitości. Aleksander Rybczyński, żeglarz i poeta z Toronto, wrażliwy kontynuator tradycji powojennej emigracji. Jarosław Żejmo, polonista w żeńskim Prywatnym Gimnazjum i Liceum Sióstr Niepokalanek w Szymanowie.
Bohaterów mojego alfabetu jest więcej. Niektórych nie wymieniam, bo ich nazwiska są nie do znalezienia przez Google, innych – bo nie wypada mi wychwalać publicystów „Gościa Niedzielnego”. Wszystkich na własny użytek nazywam „ludźmi z głębszego podziemia”. Nazwa wyrwana z kontekstu politycznego, ale w tym przypadku chodzi o coś więcej. Po Smoleńsku sporo pisałem o potrzebie stworzenia „drugiego obiegu”, który pozwoli odbudować polską kulturę, chroniąc nas przed antypatriotyczną i antychrześcijańską propagandą głównych mediów. To kulturalne „podziemie” jest dziś realną siłą. Mamy swoje gazety, rozgłośnie radiowe, stacje telewizyjne... Ale bohaterowie mojego alfabetu działają jeszcze głębiej – na poziomie miłości, cichej modlitwy i świadectw we własnych środowiskach. Mają w sobie ten rodzaj pokory, który każe wykonywać pracę obliczoną na pokolenia. Są ludźmi czystego serca, pełnymi pasji, bólu, ale i anielskiej cierpliwości. Niektórych spotykam w warszawskiej archikatedrze podczas smoleńskich miesięcznic. Na odległość wymieniamy uśmiechy, żeby za chwilę zgubić się w tłumie. Nie chciałbym, żeby mieli wrażenie, że się mijamy.
Uboga w duchu Alfo, zasmucona Beto, i ty Gammo, która łakniesz i pragniesz sprawiedliwości, jestem dumny, że razem tworzymy wspólnotę. I jestem wdzięczny Bogu za to, że powołał nas do życia w jednym czasie. Ilekroć czuję się przytłoczony walcem tego świata, myślę o Was. Jesteście jak źdźbła trawy, które wiecznie odrastają. Dopóki trwacie, dopóty żywa jest we mnie nadzieja na prawdziwie wolną Polskę.
A Ty, drogi Czytelniku, zanim stwierdzisz, że zanudzam Cię osobistymi wyznaniami, pomyśl o swojej historii. I spróbuj ułożyć własny alfabet, żeby wydobyć z cienia pięknych ludzi, których Bóg postawił na Twojej drodze. Traktowani osobno, mogą łatwo zgubić się w pamięci. Pozostać szlachetnymi wyjątkami od reguły, godnymi współczucia straceńcami, którzy na serio traktowali swoje powołanie. Połączeni w duchu obudzą w Tobie nadzieję. Staniecie się armią Boga, zdolną skutecznie przeciwstawić się potędze zła: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach,/ Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,/ Bo u Chrystusa my na ordynansach –/ Słudzy Maryi!”.