sobota, 1 czerwca 2013

Wędrujące kości

Ile jeszcze tego babrania się w ziemi? Może lepiej z tym skończyć? Posłuchać przestrogi z „Anhellego”: „Oto przyszliście ruszać umarłe; czyż nie dosyć trupom wichry mieć nad sobą i zapomnienie”?

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 29 maja 2013

Na stokach Góry Oliwnej w Jerozolimie znajduje się największy żydowski cmentarz na świecie. Ortodoksyjni Żydzi płacą podobno po kilkadziesiąt tysięcy dolarów, żeby zapewnić swym kościom pochówek najbliżej miejsca, w którym u kresu historii Mesjasz wskrzesi umarłych. Postępują jak podróżni wynajmujący pokój w hotelu niedaleko lotniska. Chcą mieć pewność, że zdążą na samolot do Nieba.

Niestety, jerozolimska nekropolia ma ograniczoną pojemność. Trudno przenieść do niej wszystkie wygasłe pokolenia Judy. Gdy kilka tygodni temu miałem okazję stanąć wśród białych nagrobków, myślałem o prochach z Auschwitz, dawno rozwianych przez wiatr, i o kirkutach zarastających zielskiem w europejskich wsiach i miasteczkach. Jeśli Mesjasz rzeczywiście będzie się kierował kolejnością zgłoszeń, ofiary Holokaustu mają niewielkie szanse na wskrzeszenie. Podobnie jak nasi przodkowie, którzy w XVIII i XIX w. opuścili sarmacki raj i stali się narodem pielgrzymów.

W napisanym w 1838 r. poemacie Juliusza Słowackiego Szaman mówi do Anhellego: „Oto są kopalnie Sybiru! Stąpaj tu ostrożnie, bo ta ziemia brukowana jest ludźmi śpiącymi”. Im dalej w las naszej pielgrzymiej historii, tym więcej drzew sięgających korzeniami polskich kości. Syberia i Kazachstan, Katyń i Wołyń, szlak bojowy II Korpusu i rozsiane po całym świecie groby emigrantów, wreszcie zatajone przez ubeckich oprawców doły ze szczątkami Żołnierzy Wyklętych. Wiele mogił jest bezimiennych, o niektórych do dziś wiedzą tylko robaki. Nie łudźmy się, że zdążymy odnaleźć każdą z nich.

Trwa ekshumacja na warszawskich Powązkach. „Żołnierze Armii Krajowej / i niedobitki oddziałów / ocalonych sumień / święte prochy / przywalono marmurem / z bezkarnie wyrytymi / nazwiskami katów” (Aleksander Rybczyński, „Kwatera na Łączce”). Przyczyny śmierci: „metoda katyńska”, strzał w potylicę z bliskiej odległości. Ale to przecież było do przewidzenia. Ile jeszcze tego babrania się w ziemi? Może lepiej z tym skończyć? Posłuchać przestrogi z „Anhellego”: „Oto przyszliście ruszać umarłe; czyż nie dosyć trupom wichry mieć nad sobą i zapomnienie”?

Nie. Tym, co różni polską cywilizację od mentalności sowieckiej, jest nie tylko potrzeba prawdy historycznej. Także chrześcijańska miłość, która każe być stróżem swego brata, nawet po jego śmierci. „A brata miałem, bracia, szalonego, brata, / co życie postawił na szali i życie przegrał, / ale je ocalił, a będąc martwy żył i wołał / gromko, bym bieżał, pędził, szukał go / po zmroku, wstrząsany łkaniem, z solą / w krwawym oku” (Przemysław Dakowicz, „Hortus conclusus”).

Ta czułość dla poległych odbudowuje wieczną wspólnotę polskiego losu, czyniąc z naszej historii niezawodny wehikuł zbawienia. Trzeba czuwać przy umarłych, gdziekolwiek są pochowani, jak Ezechiel w dolinie wysuszonych kości. Trzeba prorokować do ducha, by w dniu ostatecznym stanęło na nogach „wojsko bardzo, bardzo wielkie”. Największa podziemna armia świata. Nareszcie zwycięska.