Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 27/2013
Pierwszą reakcją jest milczenie. Czytając szczegółowe opisy rzezi wołyńskiej, zawarte w historycznych opracowaniach i relacjach świadków, czuję się, jakbym stał przed apokaliptycznym obrazem Hieronima Boscha. Przez chwilę odtwarzam fakty w wyobraźni, a potem odwracam głowę i długo patrzę w okno. Żeby odczuwać gniew lub nienawiść, konieczne jest istnienie wymiaru politycznego, a tego brakuje na wołyńskim fresku. Został porąbany na kawałki razem z ciałami ofiar. Nie ma na nim Polaków ani Ukraińców, kontekstu niepodległościowych idei czy społecznych realiów, żadnej historycznej logiki. Jest tylko tajemnica czystego zła, wobec której człowiek staje niemy, pozbawiony języka umożliwiającego uchwycenie sensu wydarzeń. Stosując w 1943 r. wymyślne metody zbrodni, nacjonaliści z OUN i UPA pragnęli wywołać wśród polskich osadników powszechne przerażenie. W ten sposób chcieli ich sparaliżować i obezwładnić, zamienić w słupy soli albo w zwierzęta niezdolne do obrony czy ucieczki, biernie oczekujące na nieuchronny wyrok losu. Również moja pierwsza reakcja jest odległą w czasie konsekwencją tej operacji. Przez okno widzę chmury płynące po niebie, takie same jak na Wołyniu 70 lat temu, i czuję w sercu pustkę, którą szczelnie wypełnia groza ludobójstwa.
Później przychodzi czułość – młodsza siostra miłości, strażniczka trzciny nadłamanej i knotka o wątłym płomieniu. Najbardziej dotkliwa, gdy czytam o sposobach mordowania dzieci. Niemowlęta uderzane w główkę obuchem siekiery, przytwierdzane bagnetem do stołowego blatu, nakłuwane widłami, wrzucane do ognia lub głębinowych studni. Kilkuletni chłopiec z językiem przybitym do stołu, z trudem próbujący utrzymać się na palcach (scena nie potrwa długo, za chwilę poderżną mu gardło). Dzieci krzyżowane na drzwiach, wieszane za genitalia, ćwiartowane, zakopywane żywcem, rozrywane końmi, nabijane na pal, przecinane piłą do drewna. Ich stawy połamane, głowy zmiażdżone, oczy wyłupione. Ktoś powie, że nie wypada o tym mówić, bo to epatowanie okrucieństwem. Doprawdy? Przecież to nasi, polscy święci. Potrafimy płakać nad młodziankami z epoki Heroda, a brzydzimy się krwią niewinnych, gdy ta sama ofiara konkretyzuje się tuż obok nas? Pomyślmy o ufności tych dzieci, o ich modlitwach przed snem, o ich „mamusiu, tatusiu”, o gonitwie w wiśniowych sadach i wiązaniu snopów podczas żniw. Nie odwracajmy od nich wzroku. Popatrzmy, jak są piękne, gdy obmyte we krwi Baranka, triumfalnie wstępują do nieba. Bez uświadomienia sobie ogromu cierpień, których doznały, nie pojmiemy skali ich zwycięstwa.
Czułość rodzi się z kontrastu między brudem tego świata a cząstką Bożej natury, przechowywanej w naczyniach glinianych. Tę nieśmiertelną cząstkę człowieczeństwa zachowali na wieki wołyńscy męczennicy, nie tylko ci najmłodsi. Zrobili to także dla nas, byśmy – kierowani czułością – potrafili odnaleźć tę cząstkę w sobie i rozwijać ją bez względu na konsekwencje. Przeprowadzane przez Niemców i Sowietów czystki polskich elit da się rozpatrywać na planie politycznym. Można analizować związek tych zbrodni z mocarstwowymi interesami naszych odwiecznych wrogów, utratą niepodległego państwa, trwającym do dzisiaj kryzysem kultury. Nasza cześć dla poległych za ojczyznę często przysłania chrześcijański sens ich męczeństwa. W przypadku Wołynia takie analizy się nie sprawdzają. Wprawdzie zbrodniarze z UPA twierdzili, że postępując z Polakami tak samo jak Hitler z Żydami, stwarzają niezbędne warunki dla powstania niepodległej Ukrainy, ale plan ten trudno traktować w kategoriach realnej polityki.
Brak głębszego politycznego uzasadnienia odsłania chrześcijański wymiar rzezi wołyńskiej. W istocie była to zagłada bezbronnych świadków Chrystusa – efekt zbiorowego opętania, akt nienawiści demona do Boga i człowieka. Niedawno przeczytałem świadectwo ukraińskiej kobiety o jej ojcu, jednym ze sprawców rzezi, który w godzinie śmierci kazał zasłonić święte obrazy i odpędziwszy popa, miotał przekleństwa i bluźnierstwa. Byłoby dobrze, gdybyśmy potrafili modlić się również za takich nieszczęśników. Przebaczenie win i pojednanie jest możliwe, ale tylko w prawdzie, na poziomie chrześcijańskiej wspólnoty, między ludźmi otwartymi na jednoczącą miłość Boga. Relatywizujące odpowiedzialność, polityczne wezwania do zapomnienia o przeszłości mogą tylko utrudnić ten proces.
W centrum rzezi wołyńskiej znajduje się Jezus Chrystus. Ci, którzy Jego ofiarę sprowadzają wyłącznie do historycznej drogi krzyżowej, mają pewnie problem z faktem, że nasi męczennicy na Wołyniu – fizycznie rzecz biorąc – doświadczyli okrutniejszych, bardziej bolesnych tortur niż wcielony Bóg. Jednak Boża miłość nie dlatego jest bezgraniczna, że Chrystus na Golgocie wycierpiał najwięcej, lecz dlatego, że dobrowolnie zszedł na Ziemię, by uświęcać nasz los swoją krwią. Był także tam, na Wołyniu, przed siedemdziesięciu laty. Bóg mocny, przedziwny Doradca, Książę Pokoju. Szczęśliwi młodziankowie, ich rodzice i dziadkowie, których ze spalonego raju poprowadził ku bramom niebios.