Nareszcie! Emerytowany stalinista Zygmunt Bauman przestał być traktowany jak święta krowa polskiej kultury.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 3 lipca 2013
Przy okazji okazało się po raz enty, że w III RP obowiązują podwójne standardy oceniania publicznych wystąpień. Kiedy urbaniątka i palikociątka sikały do zniczy na Krakowskim Przedmieściu, dla polityków PO i dziennikarzy głównych mediów był to radosny happening. Manifestacja kibiców na Uniwersytecie Wrocławskim to natomiast napad będący zapowiedzią nowej nocy kryształowej. Z lewacką propagandą nie warto polemizować. Ważne, że incydent we Wrocławiu zmusza Polaków do udzielenia odpowiedzi na proste pytanie: czy były dowódca oddziału Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który „wyróżnił się schwytaniem wielkiej liczby bandytów”, może być autorytetem moralnym? Następne pytanie czas skierować do środowisk naukowych, które od lat biją przed Baumanem pokłony. W jakim stopniu idea „płynnej nowoczesności” służy zniszczeniu tradycyjnej aksjologii, rozbiciu narodowej wspólnoty i zamknięciu jej uczestników w ponowoczesnym łagrze? W wewnętrznej opinii KBW z 1950 r. czytamy, że „mjr Bauman ma przed sobą poważną perspektywę naukową”. Jak widać, polskie podziemie niepodległościowe można skutecznie zwalczać nie tylko przy użyciu nagana. Także za pomocą filozofii.
Profesorowi Baumanowi z pewnością spodoba się tytuł nowej książki Piotra Zychowicza „Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując powstanie warszawskie”. Niedawno młody publicysta usiłował nas przekonać, że debilami byli sanacyjni politycy, którzy w 1939 r. nie zawarli taktycznego sojuszu z Hitlerem. Teraz postanowił ukazać jako idiotów architektów powstania nazwanego „bezsensownym samobójstwem”. Wygląda na to, że wszyscy nasi dowódcy podczas II wojny światowej byli durniami, a w najlepszym razie nieudacznikami. Szkoda, że Zychowicz nie urodził się 70 lat wcześniej. Już on by tak wszystko poustawiał w polityce zagranicznej, że wyszlibyśmy z matni bez szwanku. Jedno mrugnięcie powiek i Niemcy padają nam do nóżek. Pstryk palcami i z mapy znikają Sowiety... Piłsudski, gdyby zmartwychwstał, nie dokonałby większych cudów.
Na tle tej ponowoczesnej lekcji historii świetnie prezentuje się „Wielka księga patriotów polskich” zredagowana przez zespół – głównie krakowskich – historyków. Nie zmienia tej oceny niezdarnie napisany biogram płk. Ryszarda Kuklińskiego. Wśród 500 grzybów w koszu zawsze trafi się jakiś robaczywy. Faktem jest też, że w kompendium zabrakło haseł koniecznych: Maurycy Gosławski, Konstanty Gaszyński, Kornel Ujejski, Władysław Ludwik Anczyc, Mieczysław Romanowski, bł. Marcelina Darowska, Stanisław Piasecki, Tadeusz Gajcy, Beata Obertyńska, Jan Lechoń, Ignacy Matuszewski, Zygmunt Nowakowski. Zwłaszcza pominięcie trzech autentycznych wieszczów: Ujejskiego, Gajcego i Lechonia, bije po oczach. To tak, jakby w dziedzinie malarstwa zapomniano o Grottgerze i Malczewskim. Jestem jednak przekonany, że w następnych wydaniach niezręczności zostaną poprawione, a braki uzupełnione. „Wielka księga” – własność wszystkich pokoleń wolnych Polaków – powinna wciąż się rozrastać. To my musimy być jej redaktorami i – co o wiele trudniejsze – bohaterami. Niekoniecznie uwzględnionymi w druku.