czwartek, 3 października 2013

Polska jak łyk tęgiego wina

Czas zburzyć mur zbudowany wokół niepodległościowej emigracji przez komunistyczną cenzurę.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 40/2013
  
Komunistyczni zwyrodnialcy, którzy metodą katyńską mordowali żołnierzy podziemia niepodległościowego w pierwszej dekadzie PRL, zrobili wszystko, byśmy nigdy nie odnaleźli szczątków naszych bohaterów. Odbierając ciałom podmiotowość i wrzucając je do dołów śmierci, wierzyli, że na zawsze zacierają ślad po tych, którzy z bronią w ręku przeciwstawili się sowieckiej okupacji. Ekshumacje na powązkowskiej „Łączce” odsłaniają naiwność tej wiary. „Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć” (Mt 10,26). Dzięki długoletnim wysiłkom Instytutu Pamięci Narodowej żołnierze wyklęci wracają w blasku chwały do naszej zbiorowej świadomości.

A co z pokoleniem emigracji niepodległościowej, tej niezłomnej, londyńskiej i nowojorskiej, która również stanęła do walki o wolną Polskę, precyzyjnie opisując czerwony terror w kraju, nazywając po imieniu sprawców zbrodni katyńskiej, piętnując zdradę aliantów w Teheranie i Jałcie, pamiętając o Monte Cassino, naświetlając wysiłek polskiego żołnierza, który – jak pisał Jan Lechoń – „Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionemi,/ Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi”? Co z generacją dipisów (od ang. displaced persons), obywateli unicestwionego państwa, weteranów zdemobilizowanej armii, działaczy politycznych, społeczników, publicystów i poetów, przechowujących dla nas insygnia władzy II RP i depozyt niepodległej kultury?

Mam wrażenie, że mur zbudowany wokół tych wspaniałych Polaków przez komunistyczną cenzurę wciąż istnieje. I jest o wiele trudniejszy do pokonania niż ziemia kryjąca szczątki żołnierzy wyklętych. Biografia Zygmunta Nowakowskiego, pierwszego szermierza niepodległościowej emigracji, którą w wielkim skrócie przybliżyłem przed miesiącem (GN nr 36), to nie materiał na okazjonalne wspomnienie o „ciekawym człowieku”, zapomnianym idealiście, jakich wielu w naszej historii. To jeden z fundamentów, na których powinna się wznosić kultura III RP. Jeśli nasza narodowa wspólnota ma się naprawdę wyzwolić z niewoli postkomunizmu, musimy nauczyć się języka Nowakowskiego, zrozumieć głoszone przez niego idee, dzielić z nim miłość tyleż tragiczną, co podnoszącą ducha: „Samo słowo »Polska« jest jak łyk tęgiego wina, które wzmacnia i jednocześnie zamracza, powiedzmy – upija. Lecz zarazem jest to jakby lucidum intervallum [stan chwilowej jasności umysłu po urazie mózgu – przyp. W.W.], które pozwala nam widzieć Polskę z ogromnej perspektywy na dystans wielu tysięcy mil i tysiąca lat”.

Gdy słyszymy „emigracja”, myślimy „Jerzy Giedroyc”. Ale pragmatyzm paryskiej „Kultury”, respektujący pojałtański porządek, sprawdzał się wyłącznie jako wsparcie dla peerelowskiej opozycji. Nie da się go uczynić wielkim mitem wolnej Polski. Żeby odzyskać tożsamość, trzeba nawiązać do tradycji londyńskich „Wiadomości” czy Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Należy wrócić do momentu, gdy żywe były jeszcze związki z kulturą II RP, pojęcia honoru i niepodległości, marzenia o polskim Wilnie i Lwowie, wiedza o kluczowym miejscu Polski w światowej geopolityce, świadectwa drogi krzyżowej sybiraków, gorzka świadomość walki w obronie europejskiej cywilizacji i nikczemnej zdrady sojuszników. Żaden z tych tematów nie został poważnie podjęty w polityce III RP, nie mówiąc już o uczynieniu go filarem narodowej kultury.

Czyżbym domagał się powrotu do Polski pisarzy „miernych, ale wiernych”? Nic z tych rzeczy. Kazimierz Wierzyński i Jan Lechoń już przed wojną wyrobili sobie markę wybitnych poetów. Wstyd, że ich najlepsze wiersze, napisane na wychodźstwie, wciąż są Polakom praktycznie nieznane. Podobnie jak emigracyjne felietony Zygmunta Nowakowskiego. Felietonista, który talentem i skalą wyobraźni dorównywał Gilbertowi Keithowi Chestertonowi, ciągle jest traktowany po macoszemu, nawet przez swoje ukochane miasto.

Gdy 50 lat temu w Londynie umierał Nowakowski, wśród emigracji niepodległościowej powszechna była opinia, że naturalnym miejscem jego pochówku byłaby Krypta Zasłużonych na Skałce. Niestety, w Polsce wciąż rządzili komuniści. W 1968 r. prochy pisarza zostały bez rozgłosu sprowadzone do Krakowa i pochowane na cmentarzu Rakowickim. Już w naszych czasach – z inicjatywy historyka Pawła Chojnackiego – Pracownia „Małe Dzieje” rozpoczęła starania o ustanowienie roku 2013 pod Wawelem Rokiem Zygmunta Nowakowskiego. Wysiłek grupy społeczników był olbrzymi (przez pewien czas wydawano nawet gazetę „Przylądek Dobrej Nadziei”, poświęconą wyłącznie Nowakowskiemu), opór urzędników – jeszcze większy. Choć trudno w to uwierzyć, nadal nie ma w Krakowie ulicy czy pomnika Zygmunta Nowakowskiego.

Ostatecznie udało się zorganizować w Domu Zwierzynieckim skromną ekspozycję „Emigrejtan. Krakowianin na wygnaniu” (będzie otwarta do 20 października). W roku 1912 w tym samym budynku mieszkał Włodzimierz Iljicz Lenin, a w latach 1970–1990 mieściła się tu filia muzeum wodza rewolucji. Pół wieku po swojej śmierci Nowakowski, osobisty wróg Hitlera, Stalina i Churchilla, zanotował więc mały sukces: wyparł z ukochanego miasta bolszewickie widmo. Nie zmienia to faktu, że polska kultura potrzebuje obecności Emigrejtana w znacznie głębszym wymiarze. Nie tylko w Krakowie i nie tylko od wielkiego dzwonu.