Marek Rapnicki, fot. Anna Łapka |
Trzeba mieć zdrowie, aby tak niemal w pojedynkę uprawiać ogród poezji polskiej. Co mówię? Poetów przecież tysiące. Ale niemal nikt z nich, niewątpliwie poza Przemysławem Dakowiczem, nie zakotwicza dziś swojej pisarskiej misji w narodowej historii, wspólnym zbiorowym losie, wreszcie w mateczniku tradycji poetyckiej, która osią swojego posłannictwa uczyniła – najogólniej mówiąc – sprawę Ojczyzny. Owszem, czyni tak Jarosław Marek Rymkiewicz, lecz aprioryczny i wytrwały agnostycyzm mędrca z Milanówka nie pozwala zaliczyć obu twórców do identycznej „parafii” literackiej. Kiedy spojrzeć na instrumentarium Wencla – same rozbrajająco niemodne słowa: ojczyzna, tradycja, honor, kości poległych, Chrystus jako figura polskich pohańbionych miast. Panie poeta, tak się już od dawna nie pisze; przynajmniej kiedy się wybrało przyszłość, kultury polskiej, ma się rozumieć!
Ale najpierw tytuł. Ostentacyjnie autodemaskatorski, wskazujący na oczywiste powinowactwo autora z wielką poezją przeszłości, przede wszystkim II Rzeczpospolitej, szczególnie Jana Lechonia oraz Kazimierza Wierzyńskiego. Użycie słowa „epigonia”, które najczęściej występuje w sztuce jako forma krytycznej diagnozy dzieła albo wręcz obelga, świadczy, iż poeta przewartościowuje literackie hierarchie. Otóż Wojciech Wencel żyje (i tworzy) z ogromną dojmującą świadomością ciągłości polskiej kultury oraz nieustannej obecności dzieła poprzedników w naszym tu i teraz. Zatem nie – nowość, lecz ciągłość! Nie błahostka rozkrzyczanych słów, lecz credo, świadectwo. W rzeczy samej tytuł najnowszej książki nazywa to, co spod pióra Wencla wychodzi już od dobrych kilku lat. A może od zawsze? Tyle, że autor jest dziś na wyższym stopniu samoświadomości i (także) jako autor esejów i felietonista mocniej czuje powinność poety.
Trzeba mieć zdrowie – mocne poczucie własnego tonu – aby uchylić lufcik, przez który słychać nieznoszący sprzeciwu bas Herberta, kresowy zaśpiew Skamandrytów, niezgodę Lechonia na zagładę Polski, co była całym światem. W wierszach samotnika z Matarni pobrzmiewa znana z przeszłości – ach, cóż za słowo – miłość do krainy między Odrą a Dniestrem, i wypływający zeń imperatyw dotknięcia, a może uleczenia słowem jej ran, węzłowych momentów w jej najnowszej historii. Dlatego „Ars poetica” uzyskuje wymiar czułego, ale bardzo konsekwentnego wyznania:
(…) drutami na horyzoncie pędzą komunikaty
lecz ja jestem poza zasięgiem – na stuletnim bruku
próbuję stawiać kroki których nikt nie usłyszy
kora zdziczałych wierzb kruszy się pod palcami
jak grzbiet staroświeckiej książki
kiedyś zabiorę cię tutaj żebyś zobaczyła
jak pod wieczór (…)
No, nie – nie psujmy sobie radości samotnego przeczytania finału tego pięknego wiersza! Ale już z przytoczonych wersów wiemy, że autor jest na „stuletnim bruku” wśród „zdziczałych wierzb”, których wstydzi się, albo ich nie zauważa współczesna literatura. A przecież przypowieść o narodach, które tracą pamięć, nie straciła swej mocy...
Wojciech Wencel jest poetą do szpiku religijnym, to znaczy afirmującym sferę ducha, która ma władzę nad ciałem, światem materii. Oto wiersz, a właściwie mini-poemat pt. „Lechoń”, który daje pojęcie o stosunku poety do swoich mistrzów, duchowych antenatów. Kunsztowny, dojmujący. Muzyczny. Bo aby w życiu „robić swoje”, należy najpierw oprzeć się na skale, nie na piasku. Uświadomić sobie, że ktoś, całkiem niedawno – przed pięćdziesięciu, powiedzmy, laty – mówił to, co i myśmy chcieli wyrazić. Przyznać się do pokrewieństwa. Powierzyć go Najwyższemu. Portret namalować!
(...) próbował na nowo opisać z pamięci
tę Polskę pachnącą ziołami
ojczyznę skowronków aniołów i dzieci
i wojsk ze srebrnymi skrzydłami
na pomoc przyzywał herosów plejadę
– uwierzył że w grobach go słyszą
i wziął Matkę Boską na wojnę ze światem
armaty zagrzmiały muzyką (...)
Dla wyrażenia zamierzonego przesłania autor „Epigonii” używa słów, których pełna jest Święta Księga. Słów dostojnych, jakby powiedział Czesław Miłosz. Jakżeby inaczej, skoro rzecz dotyczy spraw dla naszej zbiorowości kardynalnych, sensu naszego istnienia i naszej ofiary, której wielokrotnie żądał od Polaków los. Już sam ton owych ćwiczeń z historii odrzuci niejednego i nie będzie mu dane słuchać tytana mowy (czyli poezji) o imieniu Patos, którego (...) życie było świętem a jego mowy pogrzebowe/ sprawiały że duch słuchaczy ścigał się z nieskończonością („Patos”).
Prawdopodobnie najważniejszym (na wagę znaczeń) utworem w książce jest pisany przez ostatnie pięć lat „Pamiętnik z Krakowskiego Przedmieścia”, w którym wydarzenia dziejące się wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej autor rzuca na tło dramatów z Powstania Styczniowego, z pałacu namiestnika Judei, na tło archetypicznych już dla polskiej poezji słów Zbigniewa Herberta. Poemat Wojciecha Wencla kieruje w oczywisty sposób uwagę czytelnika w stronę „Raportu z Oblężonego Miasta”; autor nie każe się niczego domyślać: gorzki cytat „patrzymy w (...) najgorszą ze wszystkich twarz zdrady” zakotwicza słowami Księcia Poetów nasze wspólne doświadczenie ostatniej dekady w smętnym czasie stanu wojennego, albo szerzej – w chwilach opresji, kiedy wróg stawał u bram, licząc na pomoc konfidentów.
(...) ulatywały w niebo ostatnie tchnienia ciche
modlitwy roty przysiąg refreny czułej pamięci
wewnętrzny ogień którego nic nie wyziębi
zamieniał całą Warszawę w świecę paschalną (...)
Powinności tego, któremu Bóg dał talent składania słów, sprawiają, że podzielone jest serce poety. W wierszu „Dwie miłości”, pełnym poruszającej pokory, a jednocześnie determinacji, prosi więc żonę o zgodę na czynności, bez których nie wyobraża sobie istnienia:
(...) z lewej komory płynie tętniąca miłość małżeńska
prawa komora gorzką miłością płuca napędza
ty się nasycisz przy stole Pańskim chlebem i winem
ja będę z nimi dzielił pragnienia czarną godzinę
byłoby piękniej gdybyśmy chatkę mieli z piernika
lecz muszę czuwać nad poległymi żeby oddychać
Takie wyznanie, unikalne w czasach, kiedy jeden z głośnych pisarzy nazywa swoją owcę Smoleńsk, boleśnie konweniuje ze wznowieniem po długiej przerwie prac wykopaliskowych na powązkowskiej Łączce. W taki oto sposób historyk, wydobywający szczątki pomordowanych bohaterów, oraz poeta, zapisujący w błyskotliwym skrócie chwalebne atrybuty ich walki, stają się niemal symboliczną figurą strażnika polskiej tożsamości.
Jaki więc morał z tej kunsztownie utkanej elegii na śmierć Ojczyzny, która w końcu padnie, jeśli skona w nas? Zamieszkać w niej naprawdę! Nie kątem, nie na wynajem, jak nieczuły sublokator albo nowobogacki, który zdziera tynki do cegły, rad, że teraz, z jego woli i dla jego widzimisię będzie „po nowemu”. Nie. Zamieszkać w Ojczyźnie tak jak ukochany syn, który zna całą historię matki, nie wstydzi się jej wypłowiałych sukien, pamięta jak królowała na balach i promenadach dziejów. I jest z Nią w ostatecznej potrzebie.
A ponadto nowy tomik Wojciecha Wencla przywraca czytelnikowi pewność, że poezja porywająca się na wielkie, bo niezbędne, a przemilczane tematy, potrafi być zrozumiała. Proszę wybaczyć śmiałość, ale tak zrozumiała jak „Ojcze nasz”! Potrafi iść w serce czytającego jak szara piechota, jak złowieszczy szum podchodzącego do lądowania tupolewa. Czasem jak groźny a życiodajny grom. Brzmieć jak ostatni szept Inki – sanitariuszki AK.
(...) mają umysł do myślenia lecz nie wiedzą
chociaż „Inka” o tym pisze w grypsach z nieba
że od śmierci dużo gorsza jest nikczemność:
Powiedz babci, zachowałam się jak trzeba (...)
I już zupełnie na koniec: nie do przecenienia są muzyczne walory tej poezji. Wiersze Wencla, choćby takie jak wspomniana powyżej „Stara śpiewka”, „Dwie miłości” czy „Matka Boska Smoleńska”, nie są do czytania, lecz do nucenia. Więcej – one się same śpiewają, wspinają się nam do kolan i wyżej, na wysokość skroni i patrzą nam prosto w twarz, i przenikają skórę, do wnętrza, gdzie drzemie nasze bezrobotne, leżakujące i odkładane na czarną godzinę sumienie.
Chciałbym usłyszeć te wiersze w wykonaniu Antoniny Krzysztoń.
Marek Rapnicki
Dziękuję Autorowi recenzji za zgodę na jej udostępnienie Czytelnikom bloga. (WW)