Anna Walentynowicz jest prawdziwą Panią Cogito.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 29/2010
Gdańsk, dzień po wyborach prezydenckich. Promienie wschodzącego słońca oświetlają atrapę Starego Miasta, którego pierwotną zabudowę doszczętnie zburzyli Sowieci. Pełzną po fasadzie Dworu Artusa, w którym od czasu do czasu debatują miejscy notable poprzebierani za niemieckich patrycjuszy. Następnie przenoszą się pod bramę stoczni, gdzie z okazji kolejnych jubileuszy „Solidarności” organizowane są koncerty Jeana Michela Jarre’a albo Kylie Minogue. W Alei Zwycięstwa prześlizgują się po pancerzu czołgu upamiętniającego „wyzwolenie” miasta przez żołnierzy II Frontu Białoruskiego. Wreszcie ukazują w pełnym blasku Galerię Bałtycką, do której – jak każdego dnia – walą tłumy. Gdańszczanie mają dziś szczególny powód, by świętować. Jeszcze raz udowodnili swoją cywilizacyjną wyższość nad mieszkańcami „Polski B”. Na Bronisława Komorowskiego głosowało w Gdańsku prawie 68 proc. aktywnych wyborców.
Z Galerii Bałtyckiej do granicy miasta prowadzi ulica Juliusza Słowackiego, którą słońce wyraźnie traktuje po macoszemu. Im dalej od centrum, tym więcej cienia. Na Srebrzysku można definitywnie zdjąć przeciwsłoneczne okulary i skryć się pod koronami drzew porastających miejscowy cmentarz. Tu, w skromnym, rodzinnym grobie leży Anna Walentynowicz, która po ciężkim, ale godnym życiu dotarła do ciemnego kresu i odebrała złote runo nicości, swoją ostatnią nagrodę.
Biografia legendarnej suwnicowej ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina zasługuje na epopeję. Współtworzyła Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, organizowała głodówki, strajki, manifestacje. To od jej zwolnienia z pracy rozpoczęło się antykomunistyczne powstanie. Tak, powstanie, bo – wbrew upowszechnianej dzisiaj wersji – solidarnościowy zryw Polaków nie sprowadzał się do walki o „wkładkę do zupy”. Jego istotą było pragnienie wolności, prawdy, niepodległości wobec sowieckiego najeźdźcy i jego polskojęzycznych przedstawicieli. To samo pragnienie, które kazało pani Annie po 1989 r. otwarcie przeciwstawiać się układowi Okrągłego Stołu. W epoce Peerelu była więziona, internowana, inwigilowana przez blisko setkę agentów Służby Bezpieczeństwa. Próbowano ją otruć. W III RP robiono wiele, by wymazać jej historyczne zasługi, bo wciąż wolała iść wyprostowana zamiast wałęsać się po salonach.
Czy Anna Walentynowicz istniała realnie? A może wymyślił ją Zbigniew Herbert, pisząc słynne „Przesłanie Pana Cogito”? „Bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny/ w ostatecznym rozrachunku jedynie to się liczy// a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych// niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda/ dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają/ pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę/ a kornik napisze twój uładzony życiorys”. Wśród dawnych opozycyjnych intelektualistów trudno znaleźć osobę, do której ten opis pasowałby bardziej niż do Walentynowicz. To ona jest prawdziwą Panią Cogito, choć w dzieciństwie spędzonym w Równem na Wołyniu zdążyła ukończyć zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej. Spośród proroctw poety nie sprawdziło się – na szczęście – tylko to ostatnie, bo nieuładzoną historię Walentynowicz szczegółowo opisał niedawno Sławomir Cenckiewicz w monumentalnej pracy „Anna Solidarność”.
W ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Jarosław Marek Rymkiewicz mówi o Polakach: „Doświadczywszy przemocy, budzi się ich wolność. Oni koniecznie muszą żyć w wolności, koniecznie muszą być wolni, koniecznie muszą być ludźmi, którzy robią to, co chcą”. Taka była Walentynowicz, która pod presją kłamliwej propagandy zawsze stawała się znakiem sprzeciwu. Ale taka była też większość z nas w epoce antykomunistycznego powstania. Zapalając znicz na grobie poległej w Smoleńsku Pani Cogito, zastanawiam się, co się z nami stało od tamtego czasu. Dlaczego Gdańsk, który był kolebką „Solidarności”, dziś jest nędzną atrapą niemieckiego porządku, a mieszkańcy wierni prawdzie czują się w nim zupełnie obco. I dochodzę do wniosku, że ktoś ulepił z ludzi golema – wielką istotę mającą humanoidalny kształt, ale pozbawioną duszy. Może zrobili to politycy czerpiący zyski z układu Okrągłego Stołu, a może służące im media. Tak czy inaczej, gdański golem istnieje i regularnie bierze udział w wyborach. W nieodległej przyszłości pewnie stanie się turystyczną atrakcją. Które miasto nie chciałoby mieć własnego golema wzorem czeskiej Pragi?
Problem w tym, że ta imponująca istota jest bezmyślna i nie posiada wolnej woli. Ponieważ nie została stworzona przez Boga, potrafi tylko pracować i wykonywać proste polecenia. Ci, którzy ją ulepili, są przekonani, że będzie już do końca świata zabezpieczać ich interesy. – Któż potrafi pokonać golema, skoro nawet Pani Cogito nie dała mu rady? – pytają retorycznie. Na ich miejscu nie byłbym jednak taki pewny siebie. Legenda głosi, że praski golem w końcu wpadł w szał i zwrócił się przeciwko tym, którym służył. Jeśli jego kolega z Gdańska jest typowym przedstawicielem gatunku, prędzej czy później i tu dojdzie do konfrontacji. Dla konstruktorów golema może to oznaczać kres ich politycznych aspiracji. Dla gdańszczan uwięzionych w sztucznym cielsku – odzyskanie samodzielności myślenia i powrót do ideałów Sierpnia ’80.