niedziela, 1 sierpnia 2010

Godzina W. Wezwanie do wielkości

Wydarzyło się coś, co zbliża nas do powstania warszawskiego znacznie skuteczniej niż wspomagane gadżetami opowieści o młodzieńczej przygodzie. To katastrofa smoleńska, która odsłoniła kruchość granicy między życiem a śmiercią i biegunowość polskiego losu, rozpiętego między wegetacją bez znaczenia a autentyczną wielkością.
















Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej"

Jest pomysł na ożywienie powstania warszawskiego. Trzeba przedstawić je jako przygodę młodych ludzi, pełną młodzieńczej energii, lekkomyślności i fantazji. A także jako święto zakochanych. Dzisiejsi nasto- i dwudziestolatkowie muszą dostrzec w powstańcach samych siebie. Jeśli będą potrafili się z nimi identyfikować na poziomie egzystencjalnym, zapamiętają również historyczną scenerię: biało-czerwone opaski, barykady i kanały.

Na tym pomyśle opiera się wiele przedsięwzięć Muzeum Powstania Warszawskiego i kręconych współcześnie filmów dokumentalnych. Podobnie jak kreowano niegdyś Pokolenie JP2, dziś próbuje się stworzyć Pokolenie Pamięci Powstania. Intencje są z pewnością szlachetne, jednak obawiam się, że na dłuższą metę pomysł nie wypali. Generacja miłośników Lao Che okaże się równie sztuczna jak generacja uczestników Lednicy.

Filmy, płyty, koncerty, komiksy są ważne jako skierowana do młodych ludzi reklama, dźwignia wyciągająca wydarzenie historyczne na światło dzienne, sygnał, że można je traktować jako element współczesności, a nie zamkniętą w drewnianej skrzyni skamielinę z filmów o Indianie Jonesie. Ale zawarta w tych gadżetach uproszczona wizja powstania nie wystarczy, by obudzić żywy patriotyzm.

Na stronie „Teologii Politycznej” Tomasz Sulewski pisze: „Zastanawiam się czasem nad biografiami powstańców. […] Czy mieli wtedy świadomość, w czym biorą udział? Świadomość ofiary, jaką będą składać? A może po prostu dla nich to była forma wyczynu, adrenalina, entuzjazm, że ‘w końcu coś robimy’ – taki dzisiejszy ‘fun’? Pewnie tak do końca nigdy się tego nie dowiemy”.

Wyczyn? Adrenalina? Fun? Czy powstańcy wiedzieli o ofierze, którą będą składać?

„Poeta, biały chłopiec o dłoniach kruchych jak pióro
wiedział już dawno o tym, kiedy w literach wierszy
wróżba pisała się sama i kształtem pochmurnym
wiodła sprawy ku światłu uwięzionemu w śmierci”

Tadeusz Gajcy wiedział. Wiedzieli też inni powstańczy poeci. Precyzyjnie mówią o tym ich wiersze. W jakim stopniu ten poetycki katastrofizm był świadectwem swojego czasu i wyrazem ogólnej świadomości? Myślę, że w znacznym. Silnie obecne już w latach 30. nastroje katastroficzne w polskiej literaturze nie wzięły się znikąd. Były odbiciem zbiorowej świadomości, udzielającej się zarówno inteligencji spod znaku „Żagarów”, jak i tej spod znaku „Prosto z Mostu”. Biegunowa perspektywa życia bez znaczenia lub wielkości zmuszała do autorefleksji już przed wojną. Wojna tylko tę konieczność uwypukliła. Zapewne z chwilą wybicia Godziny W wielu młodych ludzi krzyknęło: „W końcu coś robimy!”. Były uśmiechy, krzepiące słowa, radość z wydzieranych wrogowi kolejnych strzępów wolności. Ale musiała być też nieustanna gotowość poniesienia ofiary, a przynajmniej wiedza o wysokim prawdopodobieństwie śmierci.

Wydarzyło się coś, co zbliża nas do powstania warszawskiego znacznie skuteczniej niż wspomagane gadżetami opowieści o młodzieńczej przygodzie. To katastrofa smoleńska, która odsłoniła kruchość granicy między życiem a śmiercią i biegunowość polskiego losu, rozpiętego między wegetacją bez znaczenia a autentyczną wielkością. To ona wprowadziła do naszej zbiorowej wyobraźni egzystencjalne i patriotyczne albo-albo. Dreszcz, który przeszył nas 10 kwietnia 2010 roku, jest tym samym dreszczem, który odczuwali powstańcy. Jeżeli młodzi ludzie nie dostrzegą tej analogii, na nic zda się kuszenie ich powstańczymi gadżetami. Powstanie może będzie modne, ale pozostanie martwe.

Niektórzy do dziś zastanawiają się, czy decyzja o wybuchu powstania była słuszna. Dla mnie ważniejsze jest co innego. W 1944 roku mieliśmy dowódców zdolnych podjąć trudną decyzję w imię zbiorowej wielkości. Dziś nie wiadomo, czy ich mamy, bo prezydent i dowódcy armii zginęli pod Smoleńskiem. 66 lat temu mieliśmy struktury umożliwiające podjęcie walki o wolność. Kiedy wybiła Godzina W, powstańcy wiedzieli, co robić, jak się zorganizować. Dziś mamy chaos w państwie kierowanym przez serdecznych przyjaciół Władimira Putina. O tym, że jest więcej Polaków gotowych do działania w wypadku zagrożenia niepodległości, dowiadujemy się z ich wpisów na Facebooku albo z filmu „Solidarni 2010”. Pozostaje wiara, że w jakichś tajnych gabinetach i sztabach trwa poważna narada o stanie państwa. I że ludzie, którzy w niej uczestniczą, mają moc sprawczą. Oby, bo Godzina W jako wezwanie do wielkości wciąż obowiązuje. Polska będzie silna albo nie będzie jej wcale.