piątek, 20 sierpnia 2010

Bal u Senatora

Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec historycznej i metafizycznej rangi katastrofy smoleńskiej, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości – pisze Wojciech Wencel dla „Teologii Politycznej”.





















Ksiądz Piotr. Scena z „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka

Co łączy Bronisława Komorowskiego i Nikołaja Nikołajewicza Nowosilcowa? Ryzykowne pytanie, bo czy godzi się zestawiać legalnie wybranego polskiego prezydenta z carskim namiestnikiem? Przyjazne gesty Komorowskiego wobec Kremla nie mają przecież nic wspólnego z lojalnością Senatora wobec cara. A przynajmniej większość Polaków takiego związku nie dostrzega.

Jest jednak coś, co ewidentnie łączy obu panów. To niechęć do odczytywania zdarzeń w perspektywie metafizycznej. „Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku” – mówi Komorowski o powodzi. „No i cóż w tym strasznego? – Wiosną idą chmury,/ Z chmury piorun wypada: – taki bieg natury” – powiada Nowosilcow o rażeniu piorunem.

Słowa te wkłada Senatorowi w usta Adam Mickiewicz w trzeciej części „Dziadów”. To publiczna reakcja na gwałtowną śmierć Doktora, senatorskiego zausznika. Przed grozą Bożej interwencji Nowosilcow usiłuje się bronić racjonalizmem. W gruncie rzeczy jednak boi się księdza Piotra, który przepowiedział czas i okoliczności zgonu Doktora. Zwłaszcza, że natchniony duchowny i dla niego ma przykre proroctwo: „Ty najwięcej zgrzeszyłeś! Kary nie wyminiesz,/ Lecz ostatni najgłośniej, najhaniebniej zginiesz”. „On bredzi!” – woła zirytowany Senator, ale nie decyduje się na ukaranie księdza. Pogroziwszy mu palcem na wypadek kolejnego spotkania, każe odejść.

Wszyscy jesteśmy księdzem Piotrem

Przerwany przez burzę bal u Senatora to dzisiejsza Polska. Przyjęcie zorganizowane przez Nowosilcowa jako żywo przypomina uprawianą przez PO politykę miłości. Damy i panowie tańczą, jak się im zagra. Jak nasze autorytety moralne i coraz większa grupa dziennikarzy, ale też jak zwykli wyborcy. Gdy orkiestra zaczyna grać menuet z „Don Juana”, w niepamięć idą wszystkie grzechy gospodarzy: nagonka na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mowa nienawiści Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego, afera hazardowa, polowanie na IPN, oddanie Rosjanom śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wprawdzie po kątach słychać szepty: „Te szelmy z rana piją krew,/ A po obiedzie rom”, ale na głos wypowiadane są same komplementy: „Jaka muzyka, jaki śpiew!/ Jak pięknie meblowany dom!”.

Nic w tym dziwnego. W salonie ludzie chcą się bawić, a nie roztrząsać czyjeś winy i narażać się na kłótnie. Tańczyliby do białego rana, gdyby nie burze z piorunami. Ostatnio mieliśmy takich burz kilka. Katastrofa smoleńska, powódź, mobilizacja elektoratu Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, obrona krzyża – wszystkie te nieprzewidziane zdarzenia zaburzały na chwilę przebieg balu. W dodatku pojawił się współczesny ksiądz Piotr, traktujący je jako metafizyczne znaki. Są nim wszyscy ci, dla których katastrofa smoleńska jest czymś więcej niż wypadkiem lotniczym, powódź – czymś więcej niż skutkiem przegryzania wałów przez bobry, a renesans nastrojów patriotycznych i obrona krzyża – czymś więcej niż grą polityczną PiS-u.

Smoleńsk – źródło mitu

Reakcją salonu na pojawienie się księdza Piotra jest – jak w „Dziadach” – odwołanie się do racjonalizmu. Z postawy duchownego naśmiewają się już nie tylko politycy PO i służące im media. Równie ochoczo czynią to publicyści kojarzeni z prawicą: Janusz Korwin-Mikke, Paweł Milcarek czy Paweł Lisicki. Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” ubolewa nad naszą kondycją intelektualną: „Jedni mówią o męczennikach, inni o poległych pod Smoleńskiem, jeszcze inni o ofierze złożonej przez naród albo o zbrodni. Zamiast analizy króluje mętna mistyka. (…) Zamiast widzieć ludzkie błędy, bałagan, niechlujstwo, złą organizację, tromtadrację; zamiast próbować wyciągnąć wnioski na przyszłość, tak aby podobna katastrofa nigdy się nie powtórzyła, autorzy takich wypowiedzi dzień po dniu przegrywają walkę o rozum, pławią się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii”.

Ale czy wizjonerstwo księdza Piotra zaprzecza zdrowemu rozsądkowi? Kto naprawdę przegrywa walkę o rozum? W katastrofie smoleńskiej zginął prezydent Rzeczypospolitej, który wyjątkowo konsekwentnie realizował politykę zabezpieczenia polskiej niepodległości przez współpracę z państwami – podobnie jak my – narażonymi na wpływy Rosji. Zginęli także niemal wszyscy dowódcy polskiego wojska, szef Instytutu Pamięci Narodowej i liderzy środowisk patriotycznych. Bez względu na przyczyny katastrofy, jest to jedno z najważniejszych i najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii Polski. Dlatego na naszych oczach staje się źródłem mitu. Funkcjonuje i będzie funkcjonować nie tylko w sferze faktów, ale i w przestrzeni symbolicznej, podobnie jak powstanie warszawskie, pontyfikat Karola Wojtyły czy Sierpień’80.

Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec tej rangi, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości. Sprowadzając katastrofę smoleńską do „wypadku lotniczego, jakich wiele”, postępują nieracjonalnie, bo nawet jeśli był to wypadek lotniczy, trudno go porównać z jakimkolwiek innym. Wypadek, w którym ginie elita narodu, zmienia bieg historii, stając się wydarzeniem dziejowym, godnym własnej mitologii i interpretacji metafizycznej. Dlaczego więc niektórzy publicyści uparcie drwią z „mętnej mistyki”? Co zakłóca ich tok myślenia?

Psychoanaliza Putina

Z jednej strony, jest to przekonanie o końcu historii i bylejakości naszego życia. Dla wielu intelektualistów nie ma już bowiem niczego godnego pieśni. Są tylko notatki w serwisach informacyjnych. Choćby zaczęła się apokalipsa i „wszelkie stworzenie żyjące w morzu zginęło”, oni będą twierdzić, ze to przez wyciek ropy z tankowca. Rozsądek w ich ujęciu to fanatyczna obrona Przypadku, Usterki i Błędu Człowieka jako sił rządzących światem. Jak głęboko sięga ten dogmatyzm, doskonale widać w tekście Lisickiego, który nie ma żadnych wątpliwości co do przyczyn katastrofy smoleńskiej. Śmierć wspierającego Gruzję prezydenta na terytorium wrogiego jej państwa to dla niego nic nadzwyczajnego. Choć rozsądek nakazywałby przynajmniej wziąć pod uwagę możliwość zamachu, on już wie, że nic takiego nie miało miejsca. Poddał Władimira Putina psychoanalizie i stwierdził, że podjęcie takiego ryzyka by mu się nie opłacało.

Z drugiej strony, daje o sobie znać nienawiść do PiS-u, która zaciemnia obraz narodowego uniesienia po katastrofie smoleńskiej. Dotyczy to głównie sympatyków PO, ale też wielu zwolenników Marka Jurka, obrażonych na Jarosława Kaczyńskiego o to, że w wyborach prezydenckich ośmielił się odebrać głosy „prawdziwej prawicy”. Dobrą ilustracją jest stosunek obu grup do obrońców krzyża. Twierdzenie, że zmęczeni, poranieni, wyszydzeni ludzie pod pałacem prezydenckim prowadzą jakąś „grę polityczną”, to efekt partyjnego zaślepienia. Bo czy Jarosław Kaczyński kazał komukolwiek bronić krzyża? Czy namówił Ewę Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego do nakręcenia filmu „Solidarni 2010”? Czy aby osiągnąć partyjne cele, zmusił nas wszystkich do szczególnego celebrowania smoleńskiej ofiary? Przecież to absurd.

Biało-czerwony krzyż

Nic nie poradzę na to, że Smoleńsk stał się centralnym wydarzeniem mojego życia. Tak po prostu jest. Dla mnie i podobnie myślących ludzi tragedia ta nie ma żadnego związku z doraźną walką polityczną. Nieustannie o niej przypominając, wpisując ją w narodową historię, poszukując jej eschatologicznego wymiaru, pochylamy głowy nad tajemnicą śmierci i staramy się iść ścieżką, która przez to zbiorowe doświadczenie prowadzi nas do nowego życia. Nie godzimy się, by jedno z najważniejszych wydarzeń w naszych dziejach było trywializowane i uznawane za dzieło Przypadku, tego złotego cielca XXI wieku, który wszelkimi sposobami próbuje zastąpić nam Boga. Gdzie tu miejsce na partyjną interesowność, którą się nam zarzuca? Jeśli naszym celem jest polityka, to wyłącznie w rozumieniu Arystotelesa – jako dobro wspólne. W dodatku duchowe, a nie materialne.

– Tu nie chodzi o tajemnicę krzyża, lecz pewną wizję prezydentury Lecha Kaczyńskiego i niemal sakralizację jego pamięci – uważa ksiądz Adam Boniecki. Trudno pojąć, skąd ta skłonność do izolowania znaku zbawienia. Czyżby tajemnica krzyża kłóciła się z tajemnicą polskiej duszy? A może właśnie on jest kluczem do jej zrozumienia? I nie da się go ostatecznie wyprać z bieli i czerwieni, bo wciąż na nowo objawia się w naszej historii? A cóż złego jest w sakralizacji pamięci? Przecież o każdym zmarłym chrześcijaninie pisze się „świętej pamięci”. Czy poległy w Smoleńsku Lech Kaczyński na to nie zasługuje, tylko dlatego, że jego prezydentura nie była doskonała?

Obawiam się, że w sporze między dwoma duchownymi bardziej bezinteresowny i, mimo wszystko, logiczny jest ksiądz Piotr z „Dziadów” Mickiewicza. Może i miewa „odloty”, ale jego dystans wobec Nowosilcowa to kwestia sumienia, a nie osobistej niechęci. Dlatego uczestnikom balu u Senatora radzę przygotować się na długotrwałą dolegliwość. Jeszcze nie raz rozpęta się burza i będziecie słuchać, co ma wam do powiedzenia typ z posępnym wzrokiem. Wykrzykniecie: „On bredzi!”. Ale świece pogasną, damy się spłoszą i menuet z „Don Juana” nie będzie już brzmiał tak samo.

Tekst pierwotnie opublikowany na portalu "Teologii Politycznej"