Żyjąc wśród starych lip w Matarni, czuję się trochę tak, jak musieli się czuć ludzie mieszkający w polskich koloniach na Wołyniu - mówi Wojciech Wencel w rozmowie z portalem Kresy.pl.
Po roku 1989 pojawiły się rozmaite inicjatywy stawiające sobie za cel upowszechnianie tego, co się łączy z pojęciem "mała ojczyzna". Czy nie są to jednak pretensjonalne, artystowskie próby reanimacji trupa - Polska bowiem po roku 1945 stała się krajem etnicznie, religijnie, kulturowo jednolitym?
Ale "mała ojczyzna" to nie tylko ludzie żyjący tu i teraz. Również to wszystko, co widzimy przez okno: konkretna architektura, drzewa, ptaki… I ślady przeszłości: cmentarze, przydrożne kapliczki, walące się domy. Wciąż możliwy jest ten sposób odbierania świata, który Józef Mackiewicz nazywał patriotyzmem pejzażu. Czytałem niedawno książkę Jadwigi Sawickiej o przedwojennej poezji wołyńskiej. Świadectwem przywiązania poetów do tej ziemi jest przede wszystkim miłość szczegółu: wiśniowych sadów, niebieskich cerkiewek, rzeki Horyń. Poezja sławiąca "małą ojczyznę" zawsze jest pełna zmysłowych obrazów. I podobnie odczuwają to zwykli ludzie. Oczywiście, po roku 1989 powstało kilka projektów popularyzujących ideę "małej ojczyzny" jako symbolu multikulturalizmu, otwarcia na Innego itd. Ale, moim zdaniem, są to projekty przeintelektualizowane. Prawdziwa "mała ojczyzna" stanowi dla swoich mieszkańców centrum świata, jest miniaturą kosmosu. Dlatego tak ważna jest jej konkretna topografia, w której drzewa, bagna, budynki wyznaczają strefy sacrum i profanum. Idee są jałowe, jeśli nie mamy tego doświadczenia.
Czy czujesz się więc patriotą swojej "małej ojczyzny"?
W sensie patriotyzmu pejzażu na pewno. Mieszkam w Matarni na peryferiach Gdańska. Znam tu każdy kamień na drodze, każde drzewo, łąkę, staw. Co roku śledzę rozwój bocianiej rodziny z gniazda na wieży kościoła. Uwielbiam słuchać opowieści najstarszych mieszkańców o zdarzeniach z przeszłości. Dzięki temu mam wizję ciągłości Matarni. W mojej świadomości funkcjonuje ona jakby poza czasem, jest jednocześnie bardzo konkretną rzeczywistością i mitem, źródłem inspiracji metafizycznych. Odkąd w pobliżu powstał park handlowy, prawie w ogóle nie ruszam się do centrum Gdańska. Nie czuję się gdańszczaninem, choć w tym mieście się urodziłem i administracyjnie do niego należę. Jestem z Matarni, a nie z Gdańska.
Jaki ma to związek z tożsamością polską?
Żyjąc wśród starych lip w Matarni, czuję się trochę tak, jak musieli się czuć ludzie mieszkający w polskich koloniach na Wołyniu. Bardzo ważny jest dla mnie sakralny charakter tego miejsca i żywa obecność wspólnoty neokatechumenalnej. Kocham tę ziemię, a jednocześnie mam poczucie wyobcowania. Gdańsk to miasto kulturowo zupełnie mi obce, historycznie niemieckie, a obecnie zdominowane przez polityków i wyborców Platformy Obywatelskiej, która jest dla mnie partią wykorzenioną z polskości. Przez analogię od dłuższego czasu szukam polskiej tożsamości na Kresach.
Stąd inspiracja do napisania "Krwawej Niedzieli"?
Tak. Ten wiersz, podobnie jak inne moje "wołyńskie" teksty, jest efektem fascynacji wołyńskim pejzażem i dramatem Polaków nagle przeniesionych z nieba do piekła. Swoje poszukiwania polskiej tożsamości zacząłem od oglądania kresowych albumów, filmów, kontemplacji przestrzeni, próby zbudowania wizji kosmosu w oparciu o moje doświadczenia z Matarni. Później przyszła pora na czytanie konkretnych świadectw, wspomnień. W ten sposób zyskałem poczucie niewyobrażalnej bliskości z ludźmi, którzy w 1943 roku zostali wycięci w pień za to tylko, że byli Polakami.
Czy dostrzegasz pewne pęknięcia jeśli chodzi o pamięć historyczną w kontekście zróżnicowanego doświadczenia rozmaitych grup etnicznych zamieszkujących Polskę? Pamiętamy przecież słynną sprawę "dziadka z Wehrmachtu"...
Sam jestem dowodem tych pęknięć. Wychowany w kaszubskiej rodzinie długo nie mogłem pojąć, że ktokolwiek w Polsce może traktować Armię Czerwoną jako mniejsze zło w porównaniu do Wehrmachtu. Dla mnie Sowieci, którzy "wyzwalali" Polskę, zawsze byli bandytami, gwałcicielami, złodziejami, zabójcami, słowem - okrutnymi agresorami. Pamiętam, że kiedy ojciec zabierał mnie w Peerelu na solidarnościowe manifestacje, demonstranci uciszali mnie, dziesięciolatka, bo za głośno domagałem się wyjazdu komunistów do Moskwy. A sprawa "dziadka z Wehrmachtu"? Na Kaszubach i na Śląsku sytuacja była wyjątkowa. Trzeba było szczególnej odwagi, żeby uniknąć służby w niemieckiej armii. Kilka lat temu dowiedziałem się, że mój stryj, siłą wcielony do Wehrmachtu, zginął na froncie wschodnim. Można więc z gorzką ironią powiedzieć, że poległ za III Rzeszę. Mój ojciec miał więcej szczęścia, bo gdy go już przewozili do koszar, udało mu się uciec. Ostatnie miesiące wojny spędził, ukrywając się w ziemiance na Kaszubach. Z drugiej strony, wiem, czym była okupacja niemiecka, bo moja matka mieszkała podczas wojny w Krakowie. Dziadek był żołnierzem Armii Krajowej. Jako pracownik poczty likwidował donosy do Gestapo. Do dziś mam w głowie obrazy terroru, o których opowiadała mama. Rodzice przekazali mi precyzyjne świadectwo działań obu okupantów. Szczerze mówiąc, nie widzę między tymi działaniami wielkiej różnicy.
Rozmawiał: Filip Memches