Istnienie Jarosława Marka Rymkiewicza jest dowodem na to, że nasza dziejowa misja wciąż trwa.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 listopada 2012
To się nie miało prawa wydarzyć. Nie po ogłoszeniu końca poezji, historii i „paradygmatu romantycznego”. Nie w czasach małej stabilizacji i filozofii ciepłej wody w kranie. Przecież funkcjonariusze PRL i III RP potrafili dotychczas skutecznie neutralizować narodowych proroków. Gajcemu dorobiono etykietkę faszysty, emigranta Wierzyńskiego otoczono kordonem milczenia, Herberta najpierw zdemaskowano jako niestabilnego psychicznie wroga demokracji, a później zrobiono z niego pretensjonalnego sprzedawcę antyków. I nagle pod nosem strażników naszej małości, lenistwa i zwątpienia wyrasta nowy wieszcz. Jest. Idzie Krakowskim Przedmieściem. Przywraca wiarę w sens zbiorowego losu. Opowiada o wolności, staje po stronie wykluczonych. Słuchają go setki tysięcy Polaków.
Istnienie Jarosława Marka Rymkiewicza jest dowodem na to, że nasza dziejowa misja wciąż trwa. Właściwie każda jego publiczna wypowiedź mówi nam, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i co powinniśmy robić, by pozostać Polakami. Wiersz o dwóch Polskach, z których „jedna chce się podobać na świecie”, a drugą „wiozą na lawecie”; diagnoza postkolonialnego charakteru III RP; uświadomienie przynależności Adama Mickiewicza do wspólnoty „moherowych beretów”; dowodzenie, że polski romantyzm jest kluczem do współczesności; nazwanie nierzeczywistym świata redagowanego w głównych mediach; wierność Polsce prowincjonalnej i wezwanie do budowania niepodległości wokół siebie; wreszcie rekonstruowanie mitów polskiej wolności w „Wieszaniu”, „Kinderszenen” i „Samuelu Zborowskim”; odtworzenie szkieletu polskości, który każdy z nas – w zgodzie z własną formacją duchową – może otoczyć tkanką wiary czy kultury. Wszystko to jest dla wolnych Polaków darem, nie tyle od wielkiego poety, ile od Boga lub losu, jak kto woli.
Bywa to dar trudny, bo wizje Rymkiewicza nie służą wyłącznie „pokrzepieniu serc”. Wciąż, w różnych odmianach, wraca w nich ciemne proroctwo z wiersza napisanego we wrześniu 1982 r.: „Kiedy się obudziłem, Polski już nie było”. Ten zaczerpnięty z Mickiewicza motyw niepokoi, zważywszy, że naszym wieszczom wielokrotnie zdarzało się antycypować wielkie wydarzenia. W trakcie pisania poeta często znajduje się jakby poza czasem, rejestruje sensy ukryte w języku swojej wspólnoty, na moment uzyskuje dostęp do perspektywy wiecznej. Inna sprawa, że każdy ma takiego proroka, jakiego sobie wybrał. My mamy poetę z Milanówka, niewolnicy III RP – jasnowidza z Człuchowa.
Świeżo wydana przez „Frondę” książka „Spór o Rymkiewicza” zbiera teksty głównie zajadłych wrogów romantyzmu. Kogóż tu nie ma? Są Cezary Michalski z „Krytyki Politycznej”, Mariusz Cieślik z TVN24 i Szczepan Twardoch z postkomunistycznej „Polityki”. Stroszą pióra skompromitowany filozof Marcin Król, znana z sympatii dla Ruchu Poparcia Palikota Agata Bielik-Robson, tropiciel „mętnej mistyki” smoleńskiej Paweł Lisicki oraz przedstawiciel literatów III RP Jarosław Klejnocki. Jest też Piotr Skwieciński, który reakcję Rymkiewicza na polską rzeczywistość określił kiedyś jako „aberracyjną, chorą”. Do kompletu brakuje jedynie krasnala Horubały i jego sugestii, że poeta stworzył klimat duchowy, który doprowadził do katastrofy smoleńskiej. Ale brakuje go tylko dlatego, że – jak czytamy we wstępie – pominięto teksty opublikowane niedawno w autorskich książkach. Nawet autorzy skądinąd sensowni (Jacek Trznadel, Jadwiga Staniszkis, Grzegorz Górny) na temat Rymkiewicza wypisują jakieś zdumiewające brednie. Honoru wieszcza bronią przede wszystkim Marzena Woźniak-Łabieniec, Zdzisław Krasnodębski i Joanna Lichocka, której tekst znalazł się tu jako wstęp do filmu Grzegorza Brauna „Poeta pozwany”.
Płyta z tym znakomitym filmem była już dołączona do „Gazety Polskiej”. Książkę można z czystym sumieniem wyrzucić do kosza. Prawda jest bowiem taka, że żadnego sporu o Rymkiewicza nie ma. Jeśli jest to pisarz „kontrowersyjny”, to tylko dla tych wychowanków III RP, którzy nie rozumieją polskości i żyją w swoich lewackich, neoendeckich bądź pseudokatolickich inkubatorach. Żałuję, że „Fronda”, z którą wiąże mnie sentyment, firmuje podobne książki. Zaraz, zaraz... Na stronie redakcyjnej jest dopisek: „Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego”. To wiele wyjaśnia.