poniedziałek, 26 listopada 2012

Pieśni niewinności i doświadczenia

Pędząc do mety sprintem, trudno docenić teraźniejszość.
 
 
Z drzew zazwyczaj spadają liście, ale zdarzają się niespodzianki. Z klonu przy domu, w którym mieszkam z rodziną, spadł latawiec. Pamiętam, jak tam utknął kilka miesięcy temu (wczesnym latem? wiosną?). Sznurek zaplątał się w gałęzie i nic nie można było na to poradzić. Gdy wreszcie latawiec spadł, zaniosłem go młodszemu synowi. – Masz swoją zgubę – zakomunikowałem triumfalnie. Syn popatrzył na mnie jak na wariata. – Tata, daj spokój, nie jestem już dzieckiem. Okazało się, że latawiec wisiał na drzewie nie kilka miesięcy, a kilka lat. Dla syna to była epoka, w ciągu której zmienił obszar zainteresowań, a przy okazji barwę głosu. Szczerze zdumiony podreptałem do swojego pokoju, ciągnąc za sobą wyblakły ogon miękkopłata.

Niech nikt mi nie mówi, że życie po czterdziestce biegnie tym samym tempem co w dzieciństwie. To są całkowicie różne wymiary. Gdy się ma lat dziesięć, od obiadu do kolacji upływa wieczność. W tym czasie może się zdarzyć tysiąc rzeczy przełomowych, decydujących o naszym losie. Możemy wygrać mecz na podwórku, znaleźć przy drodze starą monetę, a nawet – jeśli się nam poszczęści – odebrać nieoczekiwany telefon od koleżanki z klasy. Każde wakacje są jedyne. Czeka się na nie jak na zbawienie, bez świadomości, że będą kiedyś kolejne lata i kolejne wakacje. Tak samo jest z Bożym Narodzeniem. Dopiero po wielu życiowych doświadczeniach człowiek zaczyna dostrzegać ciągłość rocznego cyklu oraz nieuchronną perspektywę starości i śmierci. Kilkuletnie etapy życia coraz częściej wydają się „jedną chwilką”. Dzieci dorastają stanowczo zbyt szybko i nie da się z nimi „zsynchronizować zegarków”.

Z tą przykrą świadomością trzeba sobie jakoś radzić. Wielu mężczyzn, nie wiadomo dlaczego, wybiera ucieczkę w przyszłość. Zamiast starać się spowolnić czas, który przyspiesza samoistnie, oni próbują się z nim ścigać. – Jestem ciągle zajęty – chwalą się. – Mam masę planów. Dziad? Jaki dziad? Może i jest to jakiś sposób na stłumienie naturalnego lęku przed codziennym umieraniem, ale coś za coś. Pędząc do mety sprintem, trudno docenić teraźniejszość. Są wprawdzie mędrcy, którzy twierdzą, że żadna teraźniejszość nie istnieje, bo każde doświadczenie po sekundzie jest już historią, a następna sekunda należy do przyszłości, ale jest to teza tyleż efektowna, co nieprawdziwa, redukująca wolną wolę i sens życia.

Z drugiej strony, wielu ludzi, zwłaszcza w dzisiejszej epoce, ucieka w przeszłość. Czasem aż do krainy dzieciństwa, gdy dorosłe życie było potencjałem. Porównanie tamtych dni z teraźniejszością zazwyczaj rodzi napięcie, bo nigdy nie żyjemy dokładnie tak, jak to sobie wymarzyliśmy. Są dramaty, które jak głaz tarasują drogę do czerpania radości z „tu i teraz”. Przerwanie studiów, choroba czy rozwód wydają się rzeczywistością nie do zaakceptowania. – Gdyby TO się nie zdarzyło, byłbym naprawdę szczęśliwy – powtarzają smutni idealiści. Takie myślenie, oparte na złudzeniu, że jesteśmy panami swojego losu, jest szczególnie niebezpieczne, bo rodzi melancholię, która łatwo przeradza się w rozpacz. Zapatrzeni w kosmos dzieciństwa lub młodości, szukający tam po omacku punktu oparcia, stajemy się jak żona Lota, która obejrzawszy się za siebie, zamieniła się w słup soli. „Próżna młodość, mamo, próżna młodość. Starość idzie za nią jak cień” – brzmią słowa pięknej bałkańskiej pieśni.

Z tej pozornej matni jest tylko jedno wyjście: przestać kluczyć między widmami arkadii i katastrofy i stanąć twarzą w twarz z własnym losem. Gdy się mu przyjrzeć z bliska, może się okazać, że wcale nie jest przeklęty, przeciwnie: kryje w sobie potencjał pełni życia, możliwy do urzeczywistnienia dzięki Bożej miłości.

O tym wszystkim myślałem, kreśląc kilka akapitów na uroczystość 50-lecia mojej Szkoły Podstawowej. Ale napisać tego nie mogłem – brzmiałoby zbyt poważnie. Poprzestałem zatem na trywialnych wspomnieniach, dopiero w końcówce dając upust wrodzonej skłonności do moralizowania. Wyszło następująco:
 
Historia pod osiemnastką, polski pod szesnastką, fizyka pod czternastką, kantorek. No i matma – a jakże – pod dwóją! Ach, ile było tych dwój, a każda okraszona uroczystą przysięgą, że kiedyś zostanę poetą. Póki co, musiałem jednak zostać po lekcjach.

Na parterze była szatnia dla najmłodszych. Lecz nie wszystkim chciało się dźwigać zimowe obuwie na piętro. Pamiętam jak podczas apelu dyrektor wzniósł ku przestrodze parę ogromnych kamaszy i zapytał: – No, czyje to buty? Dwustu uczniów parsknęło śmiechem. To były moje buty.

Pamiętam butelki oranżady kupowane na długiej przerwie w sklepie za przystankiem i starą gruszę na pobliskiej miedzy. Jeden z nas trząsł gałęziami, reszta zbierała owoce, a gdy pojawiał się gospodarz z psem, biegliśmy ile sił w nogach. Kiedyś kolega nie zdążył zejść z drzewa. Nigdy więcej go nie spotkałem.

Teraz wspominam Janka, Cześka i Iwonę, pana dyrektora i panią od polskiego. No i Sławka, który wyprzedził nas w wyścigu na tamtą stronę. Wszyscy wleczemy się jego śladem, już bardziej świadomi, doświadczeni przez los, ale wciąż skrywający w tornistrze serca zeszyty z wypracowaniem: „Kim będę, gdy dorosnę”.