Niby żyjemy już w wolnej Polsce, a wciąż przybywa wędrujących kości, o których nikt poza rodzinami i tradycyjnymi patriotami nie chce pamiętać.
Pocysterski kościół świętego
Walentego w Gdańsku-Matarni, kostnica z czerwonej cegły i pokryta żużlem droga
na cmentarz. Wspólne podziemne państwo Kaszubów, Niemców i Polaków. W końcu
października piętrzą się tu usypiska żółtych liści. Korzenie starych lip i
kasztanowców drążą tunele pod nagrobnymi płytami, a gliniasta ziemia klei się
do butów. Mężczyzna w ortalionowej kurtce wyciąga z samochodu znicze,
chryzantemy i świerkowe wieńce. Za moment ułoży je na zbitym z desek stole przy
wejściu na cmentarz, tuż obok kapliczki „wystawionej od Arcybractwa Jezusowego
w roku 1902”.
W okolicach tej daty zaczęto tu
grzebać zmarłych. Wcześniej krzyże sterczały wokół kościoła zbudowanego w XIV
wieku na ciasnym, otoczonym murem wzgórzu. W dzieciństwie chodziliśmy tam
zbierać piszczele i czaszki, walające się wśród liści i wyschniętej ziemi. Od
czasu do czasu próbowaliśmy odczytać gotyckie litery na jednym z nielicznych
grobów, który się zachował. Pewne było tylko nazwisko pogrzebanej w tym miejscu
rodziny Ficht, brzmiące równie obco jak nazwisko Otto Roemera, przedwojennego
właściciela majątku Matarnia, który jako ojciec czworga dzieci i sprawiedliwy
zarządca cieszył się szacunkiem miejscowej ludności. Wieczny odpoczynek racz mu
dać, Panie.
Żeby opowiadać o zmarłych, trzeba
cofnąć się do dzieciństwa, do swojej ziemi, w której roi się od kości ludzi
wychowanych w „tutejszych” miejscach, nasiąkniętych „tutejszymi” widokami. Im
bardziej oswojona jest przestrzeń, tym łatwiej odczuć duchową obecność jej
dawnych mieszkańców. Tak, to wszystko prawda, ale co z kośćmi naszych, polskich
męczenników, które jak kąkol wyrwano z ojczystego krajobrazu? Rozrzucone po nieludzkiej
ziemi, stają się naczyniami dla deszczu, mieszkaniami wiatru. Kto je pozbiera i
ułoży pod krzyżem? „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie”
– pisał Adam Mickiewicz w III części „Dziadów”. Skoro od bezimiennych mogił dzielą
nas setki kilometrów, narzędziem naszej troski powinna być kultura. Czy jest?
W „Głowie owiniętej koszulą”
Jarosław Marek Rymkiewicz przytacza autokomentarz Mickiewicza: „Z „Dziadów”
chcę zrobić jedyne dzieło moje warte czytania, jeśli Bóg pozwoli skończyć”.
Okazuje się, że znane nam sceny podróży zesłańców kibitkami wieszcz uznawał
jedynie za wstęp do opisów więzień i „katorżnej roboty”. Swoim poematem miał
zamiar objąć „całą historię prześladowań i męczeństwa naszej Ojczyzny”. Bóg nie
pozwolił mu zrealizować projektu, ale tylko dlatego, że postawił na polifonię.
Arcydzielny, apokaliptyczny obraz Sybiru dał Juliusz Słowacki w „Anhellim”. A
kultura II RP przekształciła tę wizję w mit czytelny dla każdego – od profesora
po rzemieślnika.
Zadaniu ocalenia narodowej
pamięci sprostali też poeci emigracyjni po drugiej, sowieckiej fali zsyłek. W wierszu
„Msza żałobna w Katedrze Nowojorskiej” Kazimierz Wierzyński pisał: „Modlimy się
za najbliższych, imiona marzną nam w ustach,/ Za wywiezionych w pociągach nie
wiedzieć w jakim kierunku,/ Za utraconych bez wieści w pustkowiach, na
osiedleniu,/ W jurtach, gdzie siostra jest nasza matką kirgiskich bękartów,/ W
stepach, gdzie plewy pożywnej dzieci szukają w nawozie,/ Za bezimienną kalwarię
w codziennej, conocnej grozie/ Prześladowanych uparcie./ Modlimy się za
niewinnych”.
Tę modlitwę warto powtórzyć w
Dzień Zaduszny, przemierzając rodzinne cmentarze. Ale trzeba też pomodlić się za
emigrantów, zesłańców sumienia. I za poległych w Smoleńsku, którzy – wskutek
„pomyłek” państwa – przenoszeni są z grobu do grobu. Niby żyjemy już w wolnej
Polsce, a wciąż przybywa wędrujących kości, o których nikt poza rodzinami i
tradycyjnymi patriotami nie chce pamiętać. Bo, jak głoszą idole tego świata,
należy uwolnić się wreszcie od martyrologii, wspólnoty i Boga. Jeśli dla
kultury III RP są ważne jakieś „Dziady”, to tylko te Kazimierza Dejmka z 1968 r.
Początek listopada to czas
przeznaczony na powszechną modlitwę za zmarłych. Ale – jak pisał Mickiewicz – „wiara
we wpływ świata niewidzialnego, niematerialnego na sferę ludzkich myśli i
działań jest ideą macierzystą poematu polskiego”. Sprecyzujmy: jest ideą
macierzystą całego polskiego życia. Niech więc nasze narodowe Dziady trwają
przez cały rok, przybierając widzialną formę każdego dziesiątego dnia miesiąca.
W Warszawie na Krakowskim Przedmieściu.