czwartek, 20 grudnia 2012

Droga do Betlejem

Żeby odnaleźć życie, trzeba doświadczyć śmierci.


Pieter Bruegel,
Pokłon Mędrców (detal)
W mojej rodzinie na Pasterkę chodziło się piechotą – siedem kilometrów przez las. Po wieczerzy wszyscy śpiewali kolędy, a potem ubierali się w nadgryzione przez mole kożuchy i, żegnani szczekaniem psów, znikali w ciemności. Mężczyźni kilkakrotnie zatrzymywali się po drodze, wyciągali z kieszeni rogowe tutki i zażywali tabaki. Teraz już nie żyją albo są bardzo starzy. W lesie wylano asfalt, a w pobliskim jeziorze odbijają się światła dyskoteki. Tylko kościół parafialny w Szymbarku stoi, tak jak stał.

Wchodzili tuż przed północą i w milczeniu ustawiali się pod chórem. Wnętrze wypełnione było po brzegi ciałami omotanymi bawełną i poliesterem. Gołe żarówki pod sufitem rzucały żółtawe światło, w którym można było zobaczyć ludzkie oddechy. Dosłownie – zobaczyć, bo z nosów i ust obficie wydobywała się para. Mój dziadek Jan, którego nigdy nie widziałem, bo umarł, zanim się urodziłem, myślał o pozostawionej w domu butelce jałowcówki. „Przez kopne śniegi do Betlejem/ toczą się wozy – staje kolej/ i mroźny wiatr nad ludźmi wieje...”.

Rumuński historyk religii Mircea Eliade twierdzi, że „dla ludzi »pierwotnych«, jak również dla wszystkich społeczności przednowożytnych, świętość oznacza tyle, co siła, a ostatecznie także po prostu rzeczywistość”. Źródłem świętości na ziemi jest dla chrześcijan wcielenie się Boga w Jezusa Chrystusa. W Betlejem razem z Dzieciątkiem rodzi się więc rzeczywistość – co roku w noc wigilijną – celebrowana podczas milionów nabożeństw na całym świecie.

Mój dziadek Jan...
Moi zmarli bliscy wiedzieli, co robią, przemierzając drogę ukrytą w ciemnym lesie. Szli po siłę, poczucie sensu i – jak tracący pamięć mieszkańcy Macondo z powieści Gabriela Garcii Márqueza – po własne imiona. Dzięki adwentowym i bożonarodzeniowym rytuałom człowiek religijny potrafi – jak pisze Eliade – „przechodzić” ze zwykłego trwania w czasie do czasu świętego. Okres Bożego Narodzenia polega więc na zerwaniu temporalnej ciągłości, jest początkiem powtarzającego się co roku misterium zbawienia i bardziej należy do „wiecznego teraz” św. Augustyna niż do szarej codzienności. Czy naprawdę tak bardzo oddaliliśmy się od naszych przodków, że ta wędrówka wydaje nam się często jedynie obyczajem? Pogrążeni w świeckiej pseudorzeczywistości, przejrzyści jak bohaterowie telewizyjnych seriali, skąd weźmiemy siłę?

Popatrzmy na Mędrców ze Wschodu, którzy z początkiem Adwentu wyruszyli w swą tajemniczą podróż. O jej celu wiedzą niewiele. Idą za gwiazdą na niebie, dotkliwie odczuwając narastający chłód. „Zimną mieliśmy przeprawę,/ Akurat najgorszy czas w roku/ Na podróż, i taką długą podróż:/ Ścieżki głębokie i mroźna pogoda,/ Prawdziwa pełnia zimy” – czytamy w wierszu Thomasa Stearnsa Eliota. Nic dziwnego, że pielgrzymi głośno narzekają: z żalem wspominają „letnie pałace na wzgórzach”, które opuścili, brakuje im „jedwabistych dziewcząt, przynoszących sorbet”. Zmęczeni mijają kolejne „wrogie miasta, nieprzyjazne stolice i wioski brudne, ale drogie”. W uszach dźwięczą im głosy mówiące, że ich decyzja o opuszczeniu rodzinnych stron była szaleństwem.

Paradoks Bożego Narodzenia, które od dwóch tysięcy lat powtarza się w europejskiej kulturze, polega właśnie na tym, że przyjście na świat Chrystusa, przynoszącego śmiertelnikom zapowiedź życia wiecznego, dokonuje się w tradycyjnej porze snu i śmierci. „O dęby o gałęzie o czarne sztandary/ Mrozu śmierci i zimy podstępne fanfary” – pisze Jarosław Marek Rymkiewicz. W tym kontekście narodziny Zbawiciela są nieprzewidywalne, skandaliczne, wiążą z sobą dwa – wydawałoby się – sprzeczne wymiary. Dzieciątko w żłóbku, nad którym ciąży proroctwo Izajasza. Chrystus zdjęty z krzyża. Maryja przesuwa palce wokół zimnej czaszki. Zna każdą wypukłość kości, każdy szczegół skóry. Kołysze miłość swojego życia tak samo jak w Betlejem: „Lulajże, Jezuniu, moja perełko”... Tradycyjne Wigilie Polaków. W sybirskim baraku, ubeckim więzieniu, na emigracji, w stanie wojennym. Noc ciemna. Nikły płomyk świecy w oknie.

Trzej królowie z wiersza Eliota, by odnaleźć życie, muszą najpierw doświadczyć śmierci. Wiele lat po powrocie do swego królestwa jeden z nich wspomina: „Dokąd nas wiodły wszystkie te drogi – do/ Narodzin czy do Śmierci?/ (...) Widziałem narodziny i śmierć,/ ale myślałem, że różnią się; te Narodziny były dla nas/ ciężką i gorzką agonią, jak Śmierć, nasza śmierć”. Chodzi oczywiście o śmierć starego człowieka z jego próżnością, wygodnictwem, biznesplanem na własne życie i chęcią podobania się za wszelką cenę. Świadkom Chrystusa trudno jest już odnaleźć się „w starym porządku, z obcymi ludźmi, którzy czczą własnych bogów”. Droga do zimowego Betlejem oczyściła ich z dawnych przyzwyczajeń i nauczyła nieustannego wyrzekania się własnego „ja”. Kto nie czuje, że życie stawia mu opór, jest jak śnięta ryba niesiona przez prąd rzeki. Zdrowe zawsze płyną pod prąd, do źródeł.

Wypatrując betlejemskiej gwiazdy na niebie, życzę Państwu i sobie, żebyśmy głęboko przeżyli ten trudny, ukryty sens Bożego Narodzenia i po powrocie z Pasterki do domów nie bali się już codziennego umierania z Chrystusem. Ktoś powie, że to wezwanie do cierpiętnictwa. Przeciwnie: to marzenie o wolności.