Najlepszą nauczycielką poezji jest samotność.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 7/2013
Mój drogi!
Przyjmijmy, że masz lat siedemnaście, góra dwadzieścia. Mieszkasz w miasteczku z jednym kinem albo w metropolii. Spotykasz się z jakąś miłą dziewczyną albo i nie spotykasz, uważasz się za idealistę lub realistę, chodzisz do kościoła albo i nie chodzisz. W każdym razie siedzisz teraz nad klawiaturą, próbując wprowadzić w obieg literacki swoje pierwsze utwory. Ćwierć wieku temu byłem w podobnej sytuacji, tyle że wtedy wiersze przepisywało się na maszynie i wysyłało tradycyjną pocztą. Do czasopism, krytyków i starszych poetów. Pamiętam dzień, w którym udało mi się zdobyć adres Zbigniewa Herberta. Do dziś czekam na odpowiedź.
Jeśli kiedykolwiek przysłałeś mi swoje wiersze do oceny, z pewnością masz mnie za bufona i okrutnika. Poniekąd słusznie, bo choć żaden ze mnie Herbert, na e-maile od młodych poetów odpowiadam rzadko... sporadycznie... właściwie nigdy. Wcale nie oznacza to jednak, że źle Ci życzę. Możesz mi wierzyć lub nie, ale od wielu lat czekam na moment, kiedy czytając Twój nowy wiersz, krzyknę: – Genialne! Literatura polska ma przyszłość! Pora umierać!
Tyle że najczęściej... z reguły... zawsze przysyłasz mi utwory, na podstawie których trudno wydać wyrok. Niektóre są tak naiwne, że jedyną odpowiedzią na nie mogłoby być zdanie typu: „Pańskie wiersze świadczą o dużej wrażliwości”. Tego rodzaju unik, powszechnie stosowany przez kolegów-poetów, wydaje mi się jednak zagraniem nie fair, kurtuazyjnym gestem, który ma sprawić, by autor młodzieńczych wierszy zachował nas w życzliwej pamięci. Osobiście wolę wyjść na aroganta niż mydlić Ci oczy banałami.
Regularnie przysyłasz mi również teksty z cyklu „słów cięcie gięcie”. Widać, że stawanie na czubku języka, sprawia Ci dużą frajdę. Gdy obserwuję te akrobacje, czasem się uśmiecham, jednak częściej zakrywam dłońmi oczy, przeczuwając, że zaraz spadniesz i się potłuczesz. Niestety, przeczucie rzadko mnie zawodzi. Bywają to teksty inteligentne, ale nie ma w nich za grosz poezji. Są zimne, oderwane od rzeczywistości, efekciarskie. Mam wrażenie, że wysyłając mi je, pomyliłeś adres. Spróbuj na www.biuroliterackie.pl.
Lepiej już, gdy poddajesz się dawnym rytmom i melodiom. „Sam fakt bowiem – pisał kiedyś Jan Lechoń – że debiutujący poeta zaczyna od naśladownictwa, nie tylko nie jest czymś dziwnym albo zdrożnym, ale jeżeli naśladownictwo jest udane, dowodzi to nieraz właśnie talentu, właśnie wielkiej wrażliwości, właśnie zapowiada piękną zdrową przyszłość”. Czy jednak do mnie należy uświadamianie Ci tego faktu? Jeśli masz powołanie, prędzej czy później rozpoznasz wśród obcych głosów swój własny. Moje dobre rady ani tego nie przyspieszą, ani nie opóźnią.
Czasem dostaję od Ciebie wiersze, w których widać przebłyski prywatnego kosmosu. Z wersu do wersu spada gwiazda dzieciństwa, nad lokalnym pejzażem wschodzi czerwone słońce. Tym bardziej trudno mi w te teksty ingerować. Poezja jest przestrzenią wolności i nikt za Ciebie nie wyznaczy ścieżek rozwoju, nie poukłada przy nich kamieni. Mogę Ci jedynie radzić, żebyś trzymał się tego pierwotnego doświadczenia, swojskiego krajobrazu, tajemnicy. Pisanie wierszy trzeba zacząć od zbudowania domu. Jeśli odwrócisz się od własnej historii, tracąc integralność osoby i słowa, zostaniesz najwyżej akrobatą języka. Wielkie miasta pełne są takich akrobatów, a jednak rozpaczliwie łakną świeżej krwi. Ściągnięci do metropolii artyści, których naprawdę się pamięta, pochodzą z Bałkanów, Estonii, Afryki. Siłą, która przyciąga odbiorców, jest zakorzenienie w prywatnym micie, a nie blichtr nowoczesności czy polityczna poprawność.
Nie ufaj związkom twórczym, organizatorom slamów, warsztatów i festiwali, zapalonym dyskutantom z portali literackich. Ich jedynym celem jest to, żebyś przestał być poetą. Traktują oni poezję jako rekreacyjne hobby. Będą chcieli za wszelką cenę sprowadzić Cię na ziemię i utopić w towarzyskim maglu. Ale poezja to nie lekcja tenisa, lecz niebezpieczny żywioł, w którym człowiek staje naprzeciw Boga. Jej najlepszą nauczycielką jest samotność.
Większość tych intuicji przyszła mi do głowy po lekturze genialnych wierszy Tadeusza Sułkowskiego, emigracyjnego poety, który przez 15 lat po wojnie powstrzymywał się od ponownego debiutu książkowego (w 1933 r. wydał tom „Listy do dnia”), bo stale cyzelował swoje utwory. I nigdy nie był dość zadowolony z efektu, co wpędzało w rozpacz jego przyjaciół i potencjalnych wydawców. Gdy inni wybitni twórcy, jak choćby Kazimierz Wierzyński, opisywali w swoich wierszach kolejne zakątki świata, on pozostał zachwyconym dzieckiem w kosmosie rodzinnych Skierniewic. „Jaskółki, panienki opalone,/ Dzień dobry w niebie ogromnym” – wołał w jednym z wierszy. Dopiero po śmierci Sułkowskiego w 1960 r. londyńska Oficyna Poetów i Malarzy ogłosiła dwa jego tomiki: „Tarcza” i „Dom złoty”. Czy ten doszczętnie zapomniany dziś autor przegrał jako poeta? A może przeciwnie: odniósł prawdziwe zwycięstwo, jakiego my, niewolnicy ideologii sukcesu, nie potrafimy sobie nawet uświadomić?
Poezja cierpliwa jest, łaskawa jest. Poezja nie zazdrości, nie szuka poklasku... Te słowa dedykuję Ci, młody poeto, w nadziei, że znajdziesz dość łaski i odwagi, by im sprostać.