My, Polacy, tak mamy. Lubimy zamiatać pod dywan kłamstwa i kłamstewka, wygodnickie uniki i pracę w aparacie represji, drobne zdrady i wielkie zbrodnie.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 13 marca 2013
Zanim umarł Paweł Hertz, miałem okazję odwiedzić go w pięknym mieszkaniu w kamienicy przy Nowym Świecie. W zachwyceniu podziwiałem antyki, książki i widok z okna. Miesiąc później nieodżałowany Zygmunt Kubiak zaprosił mnie na kawę do cukierni Bliklego. Pamiętam, że idąc na spotkanie, czułem się jak student przed egzaminem z podstaw kultury grecko-rzymskiej i panicznie bałem się kompromitacji. Rozmowę zacząłem więc od wspomnienia wizyty u Hertza. Mówiłem o jego wielkiej pracy nad ciągłością polskiej kultury, religijnym nawróceniu i niepoprawnych politycznie sądach o III RP. Kubiak, którego wcześniej wyobrażałem sobie jako posąg z brązu, odpowiedział ludzkim głosem: – No tak, ale z Pawłem i jemu podobnymi jest pewien problem. Kiedy byli stalinistami, wszyscy dostali luksusowe mieszkania w Warszawie. Później zmienili poglądy, niektórzy autentycznie, i teraz są solidarni z narodem. Ale te stalinowskie salony im zostały. A ludzie, którzy od początku byli niezłomni, gnieżdżą się z rodzinami w odrapanych blokach.
Faktycznie, w 1949 r. Hertz, jako zasłużony redaktor „Kuźnicy”, otrzymał od Polski Ludowej duże mieszkanie w domu przy Iwickiej, które później wymienił na lokal przy Nowym Świecie. Jednak nakreślony przez Kubiaka problem jest głębszy i tylko w niewielkim stopniu dotyczy Hertza. Ten zdążył odkupić swoje winy, a do miejsca w pisarskim panteonie nigdy nie aspirował. Uważał się raczej za strażnika cudzego słowa: antologistę, redaktora, edytora – z pożytkiem dla siebie i innych. Otóż w pakiecie z mieszkaniami stalinowscy pisarze dostali od władzy coś jeszcze: trwałe miejsce w kanonie literackim. Stalinizm wyniósł na piedestał masę lojalnych autorów, wyraźnie przeceniając ich twórczość. Niby komunizm się skończył, a dawne hierarchie przetrwały. Natomiast pisarze, którzy byli niezłomni od początku, w kraju i na emigracji, gnieżdżą się na obrzeżach kultury.
Gdy ostatnio napisałem, że dla Juliana Tuwima nie ma i nie będzie miejsca w polskiej kulturze, ktoś zwrócił mi uwagę, że to nie po chrześcijańsku. Tak jakby chodziło o żywego człowieka, a nie o zbiór tekstów w kanonie lektur. Dowiedziałem się też, że niszczę jedną z nielicznych tradycji, która łączy Polaków. Hmm... Chodzi o wiersze dla dzieci? Zgoda – brzmią wspaniale. Nawet nowojorscy komuniści tak uważali. Gdy w 1942 r. podczas wieców poparcia dla Związku Sowieckiego Tuwim rozpoczynał polityczną mowę, domagali się, żeby recytował „Lokomotywę”. Ale co peerelowski Orfeusz napisał po wojnie oprócz paru odezw i panegiryków na cześć Stalina? Zero, nul, niczewo.
My, Polacy, tak mamy. Lubimy zamiatać pod dywan kłamstwa i kłamstewka, wygodnickie uniki i pracę w aparacie represji, drobne zdrady i wielkie zbrodnie. Zwłaszcza jeśli miały miejsce w przeszłości. Żyjemy w przekonaniu, że dzisiejszy kanon literacki wytworzył się samoistnie jako suma talentów i artystycznego kunsztu. Jego faktyczny twórca, Jerzy Borejsza, musi za Styksem pękać ze śmiechu. Odpieprzcie się od generała. Odpieprzcie się od Szymborskiej-Włodkowej. Odpieprzcie się od Tuwima. Niektórzy myślą w ten sposób przez szacunek dla zastanej tradycji, inni z chrześcijańskiego miłosierdzia (głównie dla siebie samych), jeszcze inni dla świętego spokoju. Tak czy inaczej, pod naszym dywanem narosła przez lata ogromna, grząska kupa gnoju, po której zmuszeni jesteśmy się ślizgać.
Ja ślizgać się dłużej nie zamierzam. Chcę wygarnąć cały ten gnój, żeby polska kultura odzyskała nareszcie równowagę. A w miejscu po Tuwimie i Szymborskiej postawić wybitnych poetów, którzy zasługują na nasz podziw: Kazimierza Wierzyńskiego, Stanisława Balińskiego, Józefa Łobodowskiego, Wacława Iwaniuka, Tadeusza Sułkowskiego, Wojciecha Bąka. Ktoś powie, że trzeba łączyć tradycje, więc autor ody „Do Narodu Radzieckiego” mógłby funkcjonować obok wspomnianych twórców. Ale przed tym on sam wzbraniał się za życia. Niepodległościową inteligencję nazywał w listach „faszystowskimi skurwysynami, którzy ciągle jeszcze prowadzą tzw. krecią robotę”, a gdy wracając do komunistycznego raju, zmuszony był zatrzymać się w Londynie, szukał hotelu „bardzo daleko od Nieprzejednanych, Nieustępliwych, Dumnych, Szlachetnych, Bolesnych a Zaciętych, słowem – od Zasranych”. Wypada spełnić to życzenie.