piątek, 3 stycznia 2014

Hortus conclusus

Rozmyślania nad tomem wierszy „Łączka” Przemysława Dakowicza.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 1/2014

W PRL nazywano ich „bandytami”, „faszystami”, „zaplutymi karłami reakcji”. Pisano, że wywołują „wojnę domową”, podczas gdy oni walczyli z sowieckim okupantem. Bohaterami tomu wierszy „Łączka” Przemysława Dakowicza są właśnie żołnierze wyklęci – członkowie AK, WiN, NSZ, NZW... Przede wszystkim ci, którzy zostali zamordowani strzałem w tył głowy w więzieniu mokotowskim w latach 1948–1956. W inicjalnym wierszu poeta przejmująco odtwarza ich ostatnią drogę. Ciała wiezione nocą furmanką będą wrzucone do dołu przy murze na Powązkach. Na miejscu tajnego pochówku powstanie kompostownia, potem śmietnik. Nad podziemną nekropolią wyklętych będą uroczyście chowani ich komunistyczni oprawcy. Dopiero ekshumacje prowadzone w latach 2012–2013 przez IPN pozwolą zidentyfikować sprofanowane szczątki, m.in. majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory” i majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”.

Dakowicz był naocznym świadkiem ekshumacji na powązkowskiej „Łączce”. Inaczej niż ci, „co żyją bez pamięci, bo pamięć im zabrano”, stara się być „stróżem brata swego”. Swoje impresje zapisuje wierszem, ale i prozą poetycką w „Notesiku nocnego stróża”. Budując rozległy kontekst epoki, czasem wprost cytuje fragmenty książek i artykułów prasowych. Mnoży dedykacje dla profesorów, jakby próbował na nowo zakorzenić bolesną pamięć w polskiej kulturze; dowieść, że choć Sowieci wycięli całe pokolenia niepodległościowej inteligencji, los niezłomnych jest nie tylko spadkiem osieroconych rodzin. Książkę kończy aneks z biografiami tych, którzy – dzięki ekshumacjom – „wysuwają się z nor, lepianek, schowków/ pod stodołą, z wądołów leśnych, z melin/ zimnych, śmierdzących”. Wyjawieni i odliczeni znów stają do apelu niepodległych.

Czytając ten niewielki tom wierszy, kolejny już cykl historiozoficzny w literaturze ostatnich lat, zastanawiam się nad posmoleńskim doświadczeniem mojego pokolenia. Jeszcze wczoraj padały zarzuty, że tworzymy „poezję grobów”. A przecież to jest poezja życia. W myśl ewangelicznego wezwania zostawiliśmy umarłych tam, gdzie grzebią swoich umarłych: w centrach handlowych, w zasięgu wielkich mediów, pośród rechotu błaznów. Poszliśmy na „Łączkę”, nad katyńskie doły śmierci, między krzyże Wołynia i do smoleńskich mogił, w których pomieszane kości dramatycznie wołają o prawdę. Poszliśmy, by wspólnie z naszymi poległymi głosić królestwo Boże. Charakterystyczne, że wyrażenie Hortus conclusus, które Dakowicz stosuje do opisu powązkowskiej nekropolii, oznacza nie tylko średniowieczny ogród otoczony murem. To jednocześnie jedno z najpiękniejszych imion Maryi, wywiedzione z „Pieśni nad Pieśniami”: „Ogrodem zamkniętym jesteś, siostro ma, oblubienico, ogrodem zamkniętym, źródłem zapieczętowanym”.

Jeśli Dakowicz błądzi, to tylko w niektórych wypowiedziach pozapoetyckich, gdy naiwnie deklaruje pragnienie odnalezienia „nowego języka”, który pozwoliłby mówić o polskich doświadczeniach w sposób atrakcyjny dla „współczesnego czytelnika”. Być może nie wydostał się jeszcze do końca spod wpływu postkomunistycznych „elit” uniwersyteckich, które wciąż stoją na straży rzekomego „postępu” w literaturze. Na szczęście „Łączka” to modelowy przykład używania „starego języka”. Jakże znajomo brzmi choćby ta wyliczanka kości: „Moja jesteś, głowo, do mnie należycie,/ czaszko, stosie pacierzowy, splocie słoneczny./ Moje jesteście, kości, stawy, wiązadła./ Ze mną tańczcie, we mnie, ciemniej,/ kochajcie się, oczodoły, paliczki”.

W wierszach łódzkiego poety, podobnie jak w utworach innych twórców, którzy przebudzili się z letargu po Smoleńsku, wyraźnie pobrzmiewają echa „Anhellego” Juliusza Słowackiego, Tadeusza Gajcego, Kazimierza Wierzyńskiego, Zbigniewa Herberta, Jarosława Marka Rymkiewicza. Co więcej, Dakowicz powtarza lub rozbudowuje motywy użyte wcześniej w tekstach Romana Misiewicza, Aleksandra Rybczyńskiego i w „De profundis” piszącego te słowa. Funkcję rodzącej śmierć czarnoleskiej lipy pełni u niego „Łąka” Bolesława Leśmiana, pojawiają się glina, piasek, korzenie, ciała rozłożone na drobinki „podróżują” na plecach chrząszcza jak w głębinowych ciekach wodnych, zadziwione zwierzęta milkną i zatrzymują się w biegu, patrząc na miejsca kaźni, słońce gaśnie, ubeckie paluchy preparują fotograficzne „wyklejanki”.

To nie grzech naśladownictwa, raczej wspólnota wyobraźni. Polskie uniwersum, listy z podziemia. Jednak w gruncie rzeczy źródło tego języka jest dużo starsze od naszej poezji. „Rozlany jestem jak woda i rozłączają się wszystkie moje kości; jak wosk się staje moje serce, we wnętrzu moim topnieje. Moje gardło suche jak skorupa, język mój przywiera do podniebienia, kładziesz mnie w prochu śmierci” – śpiewa Psalmista. Zamiast poszukiwać „nowego języka”, trzeba zatem odnaleźć się w języku wieczności. Już dawno temu pisał Rymkiewicz, że „nie ma idiomu poetyckiego czasu minionego i czasu teraźniejszego, bo jest jedno wielkie morze języka poetyckiego poza czasem”.

Żołnierze wyklęci ponad pół wieku leżeli na „Łączce” jak wyschnięte kości w Ezechielowej dolinie. Potem przyszli studenci, historycy, patomorfolodzy, by przywrócić im imiona. Teraz przychodzą poeci, by mocą Ducha Świętego kości obrosły ciałem, mitem, słowem. Wolna Polska raz jeszcze powstaje do życia, by przed obliczem swojego Boga wyszeptać w pokorze: „Oto ja, służebnica Pańska, niechaj mi się stanie według Twego słowa!”.