poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Polska, czyli znak sprzeciwu

Kondukt żałobny dotarł na Wawel. Prezydent spoczął w symbolicznym sercu Polski. Ekipy telewizyjne zwinęły sprzęt, ludzie rozeszli się do domów. Politycy PO, którzy dotąd zajmowali się głównie szydzeniem z Lecha Kaczyńskiego, przyjęli kondolencje od zagranicznych gości.













Felieton z bloga na stronach "Wprost"

Tych ostatnich stawiło się znacznie mniej, niż oczekiwaliśmy. Wiadomo: przeszkodził im pył z islandzkiego wulkanu. Jednak ci, którzy naprawdę chcieli pożegnać polskiego prezydenta, zjawili się na pogrzebie. Prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili po drodze przeszedł prawdziwą lotniczą odyseję. Jego małżonka Sandra Elisabeth Roelofs, jadąc z Brukseli, samotnie przez trzynaście godzin prowadziła samochód. Prezydent Czech Vaclav Klaus i jego żona Livia przyjechali pociągiem. Ale nie oni byli celem telewizyjnych kamer. W centrum zainteresowania znalazł się rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Jak rozumieć fakt, że spośród możnych tego świata jedynie on stanął nad trumną naszego przywódcy.

Dziejowe znaki każdy może interpretować po swojemu. Dla mnie przekaz jest prosty: zostaniecie sami. A ściślej: zostaniecie sami wobec potęgi Rosji. Czy kiedykolwiek w naszej historii było inaczej? Mogliśmy podpisywać pakty i budować koalicje, a i tak w trudnych chwilach wszyscy rzekomi sprzymierzeńcy mieli nas w nosie. Żaden z nich nie chciał ryzykować, nie mówiąc już o umieraniu za Polskę.

Naiwnością było sądzić, że śmierć prezydenta rozwiąże wszelkie nasze problemy. Że światowi liderzy, po ludzku przejęci polską tragedią, staną za nami murem. Że nareszcie oddadzą szczery hołd oficerom zamordowanym w Katyniu, a niektórzy z nich dorzucą do tego przeprosiny za Jałtę. I nie ruszając palcem w bucie, przez kilka pokoleń będziemy z dumą odbierać od nich polityczne wsparcie oraz szczere wyrazy uznania dla polskiej ofiarności. Będzie całkiem inaczej: Świat bardzo szybko zapomni o Smoleńsku i znów staniemy się dla niego kłopotliwym państewkiem, które komplikuje stosunki z Rosją. Chyba że zwycięży u nas „polityka miłości” i dobrowolnie wejdziemy do strefy wpływów naszego wielkiego sąsiada. Wtedy cała Unia Europejska będzie nas chwalić za polityczną dojrzałość, pragmatyzm, pozbycie się kompleksów i co tam jeszcze.

Wielu dziennikarzy i polityków już przed pogrzebem i w jego trakcie podkreślało, jakie świetlane perspektywy ma przyjaźń polsko-rosyjska. Jaki fajny gość z tego Putina, że osobiście udał się do Smoleńska i stanął na czele komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy. A do tego skrytykował „Stalina i jego pomagierów” za zbrodnię katyńską. Normalnie dusza-człowiek. Nic, tylko napić się z nim wódki i wspólnie zanucić słowiańską melodię. A ten Miedwiediew jeszcze fajniejszy. Smutny był na pogrzebie polskiego prezydenta i z oczu dobrze mu patrzyło. Obaj zachowali się z klasą.

Nie dyskutuję z faktem, że po katastrofie władze Rosji postąpiły zgodnie z dyplomatyczną etykietą. Śmieszy mnie jednak naiwny entuzjazm niektórych polskich komentatorów. Tym bardziej, że czytam jednocześnie komentarze oficjalnych wrogów Kremla, którzy znają rosyjską politykę od podszewki. „Proszę Boga, żeby to był tylko wypadek” – mówi o katastrofie pod Smoleńskiem Wiktor Suworow, nawiązując do okoliczności śmierci Aleksandra Litwinienki i Anny Politkowskiej. „Antysowiecki Kaczyński pomylił się tylko raz – kiedy poleciał sowieckim samolotem na sowieckie terytorium, zaufawszy sowieckiej władzy” – dodaje Waleria Nowodworska.

Nie chodzi w tym miejscu o rozwijanie teorii spiskowej. W przypadku Kremla trzeba jednak przynajmniej brać pod uwagę najgorszy scenariusz. Suworow mówi wprost: „Reżim premiera Władimira Putina jest zbrodniczym reżimem”. Ja, z perspektywy Polaka, wybieram inną konstrukcję zdania: nie ma takiej siły, która skłoniłaby mnie do zaufania rosyjskiej władzy. Pojednanie z narodem rosyjskim? Tak! Zwłaszcza dziś, kiedy wśród zwykłych Rosjan mnożą się świadectwa szczerego współczucia i podziwu. Fascynacja rosyjską kulturą? Pasternakiem, Brodskim, Tarkowskim? Jak najbardziej! Przyjęcie za dobrą monetę deklaracji Putina i Miedwiediewa? Nigdy!

A co z lokalnymi nadziejami polityków i dziennikarzy? Kres „wojny polsko-polskiej”? Tylko na warunkach, które wytworzyła duchowa aura ostatnich dni: koniec wulgarnego szydzenia z porządnych ludzi i ich patriotyzmu, koniec opowiadania banialuków o „polskim wymachiwaniu szabelką”, „polskim zaścianku” i „polskiej megalomanii”, koniec odżegnywania się od narodowej historii, koniec medialnego dyktatu pseudoautorytetów potrafiących jedynie manifestować swoją odrazę do ludzi z prowincji. Jeśli chcecie pojednania, uznajcie wreszcie naszą miłość do tej ziemi, w tym do cmentarzy i miejsc pamięci, do swojskości, do Mickiewicza i do Matki Boskiej Częstochowskiej.

Czy druga strona przystanie na te warunki? Pytanie retoryczne. Polityk, którego nazwiska nie ma sensu teraz wymieniać, już zdążył udzielić wywiadu telewizji CNN, w którym stwierdził: „Polska przetrwa narodową tragedię, a nawet powinna stać się nowocześniejsza”. Nowocześniejsza, czyli jaka? Jeszcze bardziej głupio-mądra, materialistyczna, pragmatyczna? Jeszcze mocniej uzależniona od medialnej paplaniny spod znaku „Szkła Kontaktowego”, „Gazety Wyborczej” i „Kuby Wojewódzkiego”? Namaszczająca na autorytety kogoś bardziej zadufanego niż Tomasz Lis, Jacek Żakowski, Magdalena Środa? Czy też Wojciech Eichelberger, który o katastrofie pod Smoleńskiem był łaskaw powiedzieć: „Mitologizowanie tego wydarzenia i uderzanie w ton boskiego planu i tragicznej historiozofii naszego narodu jest bardzo niebezpieczne. Klątwą narodu polskiego wydaje się przede wszystkim to, że wiele osób nie potrafi zachować się rozsądnie, zgodnie z wymogami sytuacji i procedurami”.

Nie, panie i panowie, jeśli nic się nie zmieni, żadnego pojednania nie będzie. Przeciwnie: urządzimy wam tu prawdziwą jesień średniowiecza. Bo właśnie ocknęliśmy się z letargu. My, którzy dotąd machaliśmy ręką, kiedy obrażano prezydenta, nie wierząc w skuteczność naszych protestów. My, którzy milczeliśmy, gdy bagatelizowano pamięć historyczną, a w polityce zagranicznej sprowadzano Polskę do poziomu przestraszonej panienki. My teraz będziemy dawać świadectwo. Na co dzień i – daj Panie Boże – przy urnach wyborczych. Staniemy się znakiem sprzeciwu. Będziemy bronić naszych poległych bohaterów, choćby powstańców warszawskich, którzy odważnie wchodzili w ciemność, wierząc święcie, że wynik walki nie zależy od nich, ale od Boga. I czy się wygrywa, czy się przegrywa, w planie metafizycznym skutek jest ten sam: zwycięstwo polskiego ducha.

Czesław Miłosz napisał kiedyś: „Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów/ Ale czyste i dostojne słowa były zakazane/ Pod tak surową karą, że kto jedno z nich śmiał wymówić/ Już sam uważał się za zgubionego”. Tak żyliśmy. W milczeniu i obawie przed intelektualną kompromitacją. Wciąż zresztą słyszymy ten skrzek karłów: „Nie można ciągle żyć w uniesieniu. Za miesiąc, dwa wrócicie do bogacenia się, wydawania pieniędzy i przeżuwania medialnej papki. Znów staniecie się nam podobni”.

W jakimś stopniu na pewno. Też będziemy pracować, robić zakupy i płacić podatki, oddawać się trywialnym przyjemnościom i bać się heroizmu. Ale to odzyskane dzięki smoleńskiej tragedii marzenie o polskiej wielkości będzie w nas rosło, będzie skłaniało nas do zmagania się z własnym egoizmem. I w swoim czasie wyda dobre owoce.