„Nadberezyńcy” to zachwycający portret polskiego ducha.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 45/2010
Od początku świata do niedawna Bóg był panem historii. Prowadził narody w czasie, przemawiał do nich przez wydarzenia. Doświadczał je niewolą, odwiedzał na pustyni albo dawał im we władanie urodzajną ziemię. Komunikacja działała bez zarzutu: wprawdzie wszystkie ludy marudziły, ale niektóre się przy tym nawracały i Bóg był zadowolony. Aż do naszych czasów, kiedy historia stwierdziła, że czuje się zmęczona i nie będzie więcej pośredniczyć w kontaktach z narodami. Oskarżyła Stwórcę o mobbing, wydziergała sobie tatuaż na lędźwiach i wyjechała opalać się do ciepłych krajów. Bóg stracił kontakt z narodami, a te stopniowo przyzwyczaiły się do życia bez historii. Są szczęśliwe, bo mają gaz i ciepłą wodę. Nareszcie nie realizują żadnej misji, nie muszą być wiecznie w drodze. Mogą siedzieć przed telewizorami i się nudzić. Właściwie nie wiadomo, dlaczego obchodzą jeszcze historyczne rocznice. Na pewno nie po to, żeby utożsamić się z mieszkańcami dawnego świata.
My jednak zdobądźmy się na odrobinę empatii i z okazji Święta Niepodległości spróbujmy zrozumieć naszych przodków. Cofnijmy się do epoki, kiedy historia była żywiołem poddającym się woli Boga. Znakomitą okazją do takiej podróży w przeszłość jest wznowiona niedawno powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (pierwodruk w roku 1942), opisująca dramatyczne losy polskiej szlachty zagrodowej na ziemiach położonych między Berezyną a Dnieprem w latach 1911-1920. Jej bohaterowie żyją w zaściankach i leśnych chutorach, starając się zachować polską tożsamość. Są wytrwali i szaleńczo odważni. Regularnie najeżdżani przez białoruskich „mużyków” potrafią bić się jak nikt inny. Jednak po ponad stu latach zaborów nawet nie śnią o wolnej ojczyźnie. Cieszą się, kiedy udaje im się wyprowadzić w pole carskiego urzędnika albo nauczyć dzieci pisania po polsku. Raz w roku pielgrzymują do Bobrujska, by z dumą wziąć udział w wielotysięcznej procesji Bożego Ciała, będącej jednocześnie manifestacją polskości. Choć nie są w stanie odwrócić wyroków Opatrzności, utrzymują polskiego ducha, cierpliwie czekając na moment, w którym Bóg pozwoli im rozwinąć skrzydła. I gdy w okolicy roznosi się nieoczekiwana wieść o sformowaniu polskich legionów, są gotowi pójść za nimi choćby na koniec świata. Główny bohater Stach Bałaszewicz do tego stopnia bierze sobie do serca słowa pieśni „Szable do boju, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń”, że nie tylko tradycyjnie goni bolszewików, ale też godzi się ich nękać jako superagent wywiadu przebrany za kobietę. Podobnie smakowitych wątków awanturniczych jest zresztą w „Nadberezyńcach” znacznie więcej.
Czarnyszewicz mistrzowsko odsłania kosmos ludzkich zatrudnień i namiętności. Jego bohaterowie krzątają się wokół codziennych spraw, walczą, tańczą, dyskutują, maszerują albo przeprawiają się przez rzekę oglądani jakby z lotu ptaka. To metafizyczne spojrzenie bardzo przypomina perspektywę obecną w pejzażach Pietera Bruegla. Jednak najgłębiej zapada w pamięć obraz ogromnej puszczy, przez którą wędrują maleńkie ludzkie sylwetki. Puszcza jest jak historia pisana przez Boga. Bohaterowie uznają jej potęgę, wiedzą, że nad nią nie zapanują, ale nie unosząc wzroku zbyt wysoko, potrafią rozpoznawać przeznaczone dla siebie znaki: gatunki drzew, tropy zwierząt, rodzaj gruntu, a w konsekwencji odnajdować tajemne ścieżki i skróty prowadzące ku światłu.
„Nadberezyńcy” to powieść o wielkiej miłości, którą wyzwala żywioł historii. Miłości do wyśnionej ojczyzny, Kościoła katolickiego, śpiewnego języka, ale i do barwnego życia: kobiet, swojskości, przyrody i przygody, humoru i ryzyka. To zachwycający portret polskiego ducha, którego szlachta zagrodowa otrzymała w spadku po rycerzach I Rzeczypospolitej. Może się wydawać, że porywy tego ducha poszły na marne, bo w wyniku traktatu ryskiego opisane w powieści ziemie znalazły się na terytorium sowieckiej Rosji. Lokalne nadzieje bohaterów okazały się więc płonne. Nawet autor książki, zawiedziony kształtem nowej granicy, w 1921 roku przeniósł się do Wilna, skąd trzy lata później wyemigrował do dalekiej Argentyny. Tam trzydzieści lat przepracował w rzeźni, pisząc w wolnych chwilach swoją arcydzielną powieść. Czy jednak samo doświadczenie burzliwej historii nie uczyniło z nadberezyńców ludzi po stokroć szczęśliwszych od dzisiejszych czcicieli ciepłej wody w kranie? I czy bez ich zmagań Polska byłaby dziś zdolna do duchowego odrodzenia?
Wbrew pozorom historia wcale nie przestała słuchać Boga i nie wygrzewa się na egzotycznej plaży. Dotyka nas dokładnie tak samo jak sto lat temu, bo czy zabezpieczenie niepodległości jest zadaniem mniej istotnym niż walka o jej odzyskanie? Objawia się w spektakularnych wydarzeniach, jak katastrofa smoleńska, ale i w zbiorowym egoizmie, który pęta nasz naród nie mniej boleśnie niż czyniły to kajdany zaborców. Tej puszczy nie da się wyrąbać siekierami. Lepiej – jak bohaterowie powieści Czarnyszewicza – nauczyć się rozpoznawać gatunki drzew, tropy zwierząt i rodzaj gruntu. Kochać życie, jakie zostało nam dane, utrzymywać polskiego ducha i czekać na moment, w którym Bóg pozwoli nam rozwinąć skrzydła. Nadberezyńcy czekali ponad wiek, ale się doczekali.