poniedziałek, 9 maja 2011

Korzenie

W życiu można zmieniać maski, lecz poezji się nie oszuka.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 18/2011

Nigdy nie jesteśmy dostatecznie przygotowani na wiadomość o odejściu bliskich. Czasami jednak okoliczności, w których staje przed nami posłaniec wieczności, wydają się znaczące. O śmierci Jana Pawła II dowiedziałem się z ust prezbitera w trakcie neokatechumenalnej Eucharystii, dokładnie między Komunią a błogosławieństwem. O zgonie Czesława Miłosza usłyszałem z radia, stojąc w kolejce po bilety na dolnej stacji wyciągu na Górę Parkową w Krynicy. Dziś, nazajutrz po beatyfikacji Ojca Świętego i w przeddzień 100. rocznicy urodzin poety, przypominam sobie tamte chwile jako wyzwanie, z którym wciąż muszę się mierzyć. Już wiem, że trzeba wyjść z kolejki po bilety i zdobyć szczyt na piechotę. I że bez Ducha Bożego jest to niemożliwe.

Jan Paweł II był wymagającym nauczycielem. Choć spotykał się z milionami ludzi i występował we wszystkich mediach świata, nigdy nie utracił spójnej osobowości. Niezależnie od tego, czy zwracał się do ludzi prostych, czy do intelektualistów, czy mówił o ojczyźnie, czy o teologii, jego twarz emanowała tym samym blaskiem prawdy, nie zmieniała się, nie było w niej pęknięcia charakterystycznego dla większości z nas, mieszkańców współczesnej cywilizacji. Autora „Trzech zim” znacznie łatwiej nam zrozumieć. W listopadzie 1994 roku, w słynnym wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”, Zbigniew Herbert mówił o nim: „Miłosz jak mityczny Proteusz ma tysiąc postaci – jest drzewem i obłokiem, strumieniem i skałą. Może ta zdolność do metamorfoz (także politycznych) jest cechą wybitnych poetów. Może, choć wątpię. Natomiast zgadzam się z Miłoszem, że nawet w czasie pożaru można i należy opisywać zachody słońca, aby nie wygasł mit arkadyjski, abyśmy nie wątpili, że szczęście jest osiągalne”.

To prawda, że Miłosz miał wiele twarzy. Polak, Litwin, trochę Amerykanin i obywatel świata. Był komunistycznym dyplomatą i wyklętym przez komunistów emigrantem. Pisał o Polsce różne rzeczy, czasami głupie. Chwalił Boga, jak prosty parafianin, i fascynował się gnozą. Opiewał swojskie obyczaje i stawał na straży politycznej poprawności. Pół życia poświęcił na walkę ze swoimi zaściankowymi korzeniami. Pragnął być niejednoznaczny, uniwersalny, kosmopolityczny. Większość komentatorów z bliskiej mi formacji moralnej i patriotycznej (można ją nazwać linią Herberta) chce pamiętać głównie te wypowiedzi i postawy Miłosza, które nie przynoszą mu chwały. Z mojej perspektywy są to jednak sprawy drugorzędne, mało istotne nie tylko wobec niewątpliwego geniuszu poety, ale i wobec jego prawdziwego, mozolnie skrywanego oblicza.

A jest to dla mnie oblicze prowincjusza obdarowanego czułością dla rodzinnej ziemi, dostrzegającego w krajobrazie zaścianka znaki Bożej obecności, chłonącego wszystkimi zmysłami tajemnicę stworzenia: „Ta szkoła, zwoływanie się pod wieczór na majowe,/ Na które szli wszyscy, państwo i czeladź./ Panno Można, Zwierciadło Sprawiedliwości, chóralne Módl się Za Nami,/ W zapachu bzów”. To ten Miłosz, spacerujący wokół stawu w Szetejniach i opisujący kosmos dzieciństwa, jest prawdziwy. Wszystko, co dobre w jego poezji, wzięło się z tego pierwotnego, religijnego, spójnego odczucia świata: jabłecznik z beczek, proboszcz mieszający wapno łopatą przed budynkiem szkoły i chłopcy niosący worki zebranych na zboczu kasztanów. Również przejmująca wizja wspólnoty losu wszystkich tych „Zoś, Katarzyn, Bartłomiejów, Maryś/ Agat/ Bronisławów”, sąsiadów z lokalnej, ale i ogólnoludzkiej parafii.

W życiu można do woli zmieniać maski, lecz poezji się nie oszuka. Wielka poezja musi być autentyczna, przepojona miłością, bezinteresownością, prostotą, a więc czymś, co stworzył Bóg, a nie człowiek. Poezja autora „To” bywa wielka właśnie wtedy, gdy posługuje się głębokim obrazem poetyckim, demaskując swojego autora jako człowieka prostolinijnego, wręcz ludycznego, obdarzonego sercem i naturalną wyobraźnią, a w perspektywie historycznoliterackiej – kontynuatora twórczości Franciszka Karpińskiego.

Może gdybym nie znał poezji Miłosza, wierzyłbym mu, gdy udawał kogoś, kim nie był. Ale ponieważ ukształtowała mnie głęboka wizyjność tych wierszy, bardzo wyraźnie odczuwałem nieautentyczność jego politycznych manifestacji. Uśmiechałem się także, kiedy próbował za wszelką cenę komplikować swoje powołanie, mówiąc o poszukiwaniu „formy bardziej pojemnej”. Plebejskie serce mówiło mu, że nie ma nic bardziej pojemnego od obrazu, ale inteligencki umysł kazał błądzić wśród abstrakcyjnych pojęć. Niepotrzebnie. „Dlaczego w moich wierszach/ Tak mało autobiografii? Skąd ten pomysł,/ Żeby co własne ukrywać jak chorobę?” – pytał poeta sam siebie w 1991 roku.

„W Polsce, w tej mojej ziemi ojczystej, w której stale tkwię głęboko wrośnięty korzeniami mojego życia, mojego serca, mojego powołania...” – deklarował z kolei Jan Paweł II. O tę wierność korzeniom modlę się do błogosławionego Karola Wojtyły. O wierność, która – na co wskazuje źródłosłów słowa „korzenie” – wymaga ukorzenia się, postawy pokornej wobec ojczystej ziemi, historii, Boga. Ale chciałbym też uczyć się od Miłosza, który pod koniec życia pisał w jednym z wierszy: „Tylko dlatego mądry, że zaściankowy”. Nie ma cenniejszej lekcji niż świadectwo człowieka, który zabłądził w świecie, by odnaleźć się we własnej parafii.