Żeby Polska była Polską, musi mieć dojrzałego premiera. Takiego, przy którym biały orzeł wzniesie się do lotu. Przy obecnym szefie rządu wznoszone są jedynie orliki, i to nie do lotu, lecz do gry w piłkę.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 11 maja 2011
W dodatku na dymisję Donalda Tuska nie ma co liczyć, bo to wyjątkowo twardy gracz. Wprawdzie na wyjazdach przegrywa ze wszystkimi, ale na własnym boisku nie ustąpi nikomu. Czy popularny Donaldinho naprawdę nie posiada ani jednego słabego punktu? Nawet mityczny Achilles miał piętę, którą można było ugodzić strzałą z łuku. Niestety, pięta Tuska wydaje się jego atutem. Premier strzelił nią już sporo goli, wywołując zachwyt kolegów z drużyny. Po każdym takim trafieniu Grzegorz Schetyna krzyczał: – Brazyliana!, a Sławomir Nowak przyklękał, wykonując gest czyszczenia butów.
Futbolowa pasja pozwala utrzymać sprawność fizyczną, jednak na dłuższą metę grozi ograniczeniem horyzontów. Dowodem reakcja premiera na burdy kibiców po finałowym meczu Pucharu Polski w Bydgoszczy. Tusk do tego stopnia zaangażował się w wydarzenia okołopiłkarskie, że ustawka bydgoska stała się dla niego ważniejsza od katastrofy smoleńskiej. Jeśli po 10 kwietnia 2010 r. zachowywał się jak dziecko w ruskiej mgle, to teraz otwarcie wypowiedział wojnę kibicom, zadeklarował, że nie cofnie się „ani na krok”, i tę żelazną konsekwencję natychmiast zastosował w praktyce. Ponieważ rozróba miała miejsce w Bydgoszczy, polecił zamknąć stadiony w Warszawie i Poznaniu. Dziwnym zbiegiem okoliczności są to akurat te piłkarskie areny, na których najczęściej wywieszane były ostatnio antyrządowe transparenty.
Kiedy kilka lat temu Krzysztof Kononowicz zapowiadał, że „nie będzie niczego”, połowa narodu śmiała się z tej przepowiedni. Tymczasem pod rządami Tuska państwo polskie rzeczywiście zaczęło się zwijać. Na prowincji zamykane są szkoły, szpitale i urzędy pocztowe, a więc wszystkie instytucje sygnowane godłem państwowym. Teraz przyszła kolej na stadiony. Wygląda na to, że każdy problem, z którym premier sobie nie radzi, zostanie rozwiązany przez likwidację tego, czego dotyczy. Kłopoty skończą się definitywnie, gdy przestanie istnieć Polska.
Zadzierając z kibicami, Tusk wkroczył na grząski teren. Tym bardziej że większość z nich potrafi odróżnić szczere intencje od politycznej zemsty. Kiedy w kwietniu połączone siły Lechii i Wisły zdemolowały sektor gości na stadionie Cracovii, premier nie był jeszcze radykalnym przeciwnikiem stadionowego chuligaństwa. Ani słowem nie zająknął się o zamykaniu stadionu w Gdańsku, może dlatego, że na tym obiekcie spędza co drugi weekend. Ocknął się dopiero po bydgoskiej awanturze z udziałem kibiców Legii i Lecha. Wprawdzie dodał, że jeśli będzie taka potrzeba, doprowadzi do zamknięcia każdego innego stadionu w Polsce, ale trudno sobie wyobrazić, by stać go było na decyzję sprzeczną z interesami ukochanego klubu.
Właśnie wielka miłość do Lechii wydaje się piętą achillesową Tuska. Jest to bowiem miłość tyleż bezwarunkowa i namiętna, co tragiczna i grzeszna. Jak w „Fedrze” Jeana Racine’a, naznaczona fatalizmem, niebezpieczna zarówno dla kochanka, jak i dla kochanki. Do tej pory premier nie był na stadionie przy ul. Traugutta wygwizdywany. Nie zmienia to faktu, że dla wielu patriotycznie zorientowanych fanów Lechii jego obecność stanowi pewien problem. Od wczoraj Tusk jest już wrogiem publicznym kibicowskiej braci w całej Polsce, co stawia sympatyków gdańskiej drużyny w wyjątkowo trudnej sytuacji. Będą musieli wybierać między klubową prywatą a narodową solidarnością.
Powszechnie znane są niepodległościowe tradycje stadionu Lechii. W stanie wojennym była to jedna z wysp wolnego słowa, na której skandowano antyrządowe hasła. Do tej chlubnej historii próbują nawiązywać kibice, np. wywieszając flagę z portretem Józefa Piłsudskiego i hasłem: „Lechia znaczy Polska”. Teraz czeka ich poważniejszy egzamin. Albo wyrażą swój sprzeciw wobec polityki Tuska, albo będą nadal grzecznie dopingować piłkarzy. Na jedynym w kraju stadionie, który nie został zamknięty.