Biskup Tadeusz Pieronek ma ostatnio wenę twórczą. W licznych wywiadach wypowiada zdania, które mogłyby posłużyć Kubie Wojewódzkiemu jako teksty piosenek.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 4 maja 2011
Raz oznajmi, że „Panu Kaczyńskiemu chodzi o zdobycie władzy za wszelką cenę, a to oznacza iść po trupach”. Innym razem pochwali się, że zakończył żałobę po ofiarach katastrofy smoleńskiej. Pośmieje się z idei pomnika zmarłego prezydenta, proponując wzniesienie piramidy lub złotego posągu. Wreszcie dokładnie policzy uczestników obchodów pierwszej rocznicy narodowej tragedii i triumfalnie podsumuje: „Co to jest siedem tysięcy ludzi?”. Najwyraźniej pasterz nie uważa nas już nawet za zagubione owce, które – wedle ewangelicznych wskazań – trzeba odnaleźć. Wystarczy mu ta część stada, która zachowuje się, jak należy.
Ktoś powie, że bp Pieronek na własne życzenie stał się Palikotem polskiego Kościoła, więc nie jest postacią miarodajną. To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że rok po katastrofie smoleńskiej wielu chrześcijan wciąż ma problem ze zrozumieniem jej duchowych i społecznych konsekwencji. Doskonale widać to na poziomie hierarchów, którzy w większości odczytują gotowce o potrzebie przebaczenia i pojednania, ale boją się stanąć w obronie osób wykluczonych z życia publicznego. W kilkudziesięciotysięcznym tłumie zgromadzonym 10 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu nie dostrzegłem delegacji episkopatu, spotkałem natomiast ks. Stanisława Małkowskiego. Czyżby tylko on wyciągnął wnioski z ewangelicznej postawy Chrystusa: „A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce niemające pasterza”?
Dystans wobec katastrofy smoleńskiej objawia się też na poziomie katolickich wspólnot, od tradycjonalistów po neokatechumenat. Głęboko porusza nas los męczenników w Afryce i dzieci poddawanych aborcji, ochoczo kolportujemy informacje o nawróconych muzykach rockowych, ale Smoleńsk leży poza granicami naszego, chrześcijańskiego świata. Niektórym zbytnio kojarzy się z polityczną wrzawą, inni uważają, że nie powinniśmy angażować się w polskie sprawy, bo to oddali nas od Słowa, wspólnoty i liturgii. Mamy w końcu swoją ojczyznę w Niebie, a na tym świecie jesteśmy tylko przejazdem. Czy jednak wolno nam całkowicie ignorować narodowe obowiązki? Zachowywać się jak kosmici, którzy awaryjnie wylądowali na obcej planecie i czekają, aż ktoś naprawi im latający talerz?
Jezus nie był kosmitą. Urodzony w rodzinie żydowskiej, aż do śmierci na Golgocie stanowił cząstkę swojego narodu. Prowadził dialog z faryzeuszami, otaczał się ludźmi wykluczonymi z izraelskiej społeczności, rozbudzał i gasił mesjańskie nadzieje. Kosmitami nie byli też apostołowie. Błogosławiona Marcelina Darowska (1827–1911), mistyczka i współzałożycielka Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, stawiała sprawę jasno: „Bóg nas stworzył Polakami”. Dlatego historia Polski to także historia każdego z nas. Tak samo konkretna jak nasze indywidualne dzieciństwo, małżeństwo czy starość. Pełna celowych doświadczeń, których duchowy sens należy odczytać. Prowadząca do zbawienia. Jeśli uznamy, że postawa chrześcijańska kłóci się ze służbą ojczyźnie, przestaniemy być chrześcijanami.
„Proszę o dar dla Jana Pawła II. Czekamy na jego beatyfikację. Prosiłbym, aby tym darem było pojednanie między wszystkimi Polakami” – mówił niedawno kardynał Stanisław Dziwisz. Bardzo pięknie. Nawet w stanie wojennym należało wybaczać prześladowcom. Czym innym jest jednak indywidualny gest, a czym innym zbiorowa odpowiedzialność za państwo. Dlatego bez Trybunału Stanu dla zdrajców ojczyzny raczej się nie obejdzie. Po Smoleńsku powstał drugi obieg kultury, dzięki któremu posmakowaliśmy prawdziwej godności i wolności. Nie ma już powrotu do uśmiechniętej hipokryzji, upudrowanego kłamstwa. Będziemy do skutku walczyć o Polskę sprawiedliwą, otwartą na patriotyzm, wierną swojej chrześcijańskiej tradycji. Cenniejszego daru dla Jana Pawła II nie potrafię sobie wyobrazić.