Każdy ma wieszcza na miarę swoich horyzontów. Jednym Juliusz Słowacki wywieszczył słowiańskiego papieża, innym Antoni Pawlak wywróżył faszystowskie zagrożenie ze strony PiS.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 18 maja 2011
Poeta, który na co dzień pełni obowiązki rzecznika prezydenta Gdańska, już na początku 2006 r. zastanawiał się, „czy ziemia zadrży od równego kroku antykorupcyjnych batalionów”. I brunatną farbą malował panoramę przyszłości: „czy Reichstag jutro zapłonie”, „czy minister o wyglądzie prymusa i skarżypyty pisze już akt oskarżenia”, „czy w tym wielkim ogniu będą płonęły książki”, „czy otworzą się na oścież bramy Berezy Kartuskiej”.
Wprawdzie za rządów PiS żadne z tych proroctw się nie spełniło, ale wszystko przed nami. Zgodnie z ustaleniami Stefana Bratkowskiego, prezes Jarosław Kaczyński wciąż kroczy drogą wydeptaną przez Adolfa Hitlera. Nadal należy się więc obawiać drgań tektonicznych. Choć z chwilą odwołania Mariusza Kamińskiego funkcjonariusze CBA przestali maszerować, to zastąpili ich uczestnicy Marszów Pamięci. A ponieważ niektórzy z nich trzymają pochodnie, istnieje prawdopodobieństwo, że wywołają pożar. Co dokładnie podpalą, trudno ustalić. W odniesieniu do pirotechniki Pawlak i Bratkowski posługują się terminami niemieckojęzycznymi, takimi jak Reichstag czy Fakelzugi, co dla mnie – starego, słabiej wykształconego, ze wsi – jest średnio zrozumiałe. Użyję zatem sformułowania bardziej pojemnego: zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego chcą podpalić Polskę.
Ogień to straszny żywioł. Nic dziwnego, że w ostatnich miesiącach Donald Tusk próbuje zlikwidować każde jego zarzewie. Płucami strażników miejskich i policjantów gasi nie tylko znicze na Krakowskim Przedmieściu, ale i race na stadionach. A w ślad za premierem idą inni zatroskani o bezpieczeństwo państwa. Politycy PO i SLD, dziennikarze rządowych mediów, dyżurni eksperci, celebryci i konserwatywni pożyteczni idioci – wszyscy dmuchają z całych sił, żeby uratować państwo przed unicestwieniem. Niektórzy, jak Stefan Niesiołowski, dmuchają z wyraźnym wysiłkiem, bo dotąd zajmowali się głównie podpalaniem. Inni, jak Paweł Lisicki, dmuchają z przyjemnością, bo dmuchanie, choćby na zimne, mają we krwi. Jeszcze inni, jak Radek Sikorski, postanowili przy okazji zdmuchnąć nieprzychylne komentarze w internecie. Szeregowi członkowie PO stali się podobno tak zapobiegliwi, że zdmuchują własnym dzieciom świeczki na torcie. Nigdy nie wiadomo, czy wśród przedszkolaków zaproszonych na przyjęcie urodzinowe nie czai się jakiś mały bojówkarz PiS. Gdyby Prometeusz, który wykradł ogień bogom i przyniósł go ludziom, przewidział, że jego dar może trafić w łapy „pisowców”, sam by dmuchał.
Z podpalaczami się nie dyskutuje. Podpalaczy trzeba obezwładnić, zanim zdążą coś podpalić. Wielu takich potencjalnych piromanów zginęło w Smoleńsku, ale jest nas więcej. Cóż począć z kilkoma milionami niebezpiecznych „antysystemowców”? Niedawno w relacji sprzed namiotu Ruchu Poparcia Palikota mogliśmy usłyszeć kobietę żałującą, że feralny Tupolew pomieścił tylko 96 osób. To skrajna postawa. Większości „obrońców demokracji” wystarczy delegalizacja PiS, do której wstępem ma być strażacka retoryka. Fałszywa wizja z wiersza Antoniego Pawlaka wciąż jest nośna. Cynicy podsycają ją ze względów politycznych, lemingi w nią wierzą. Dopiero gdy wspólnymi siłami zdmuchną nas z życia publicznego, będą mogli otrzeć pot z czoła i obwieścić, że demokracja zwyciężyła.
Ci, którym marzy się taki scenariusz, popełniają jeden poważny błąd. Sądzą, że tłumy ludzi przychodzą na Krakowskie Przedmieście z inspiracji Jarosława Kaczyńskiego i że wystarczy usunąć go z polityki, by ogień zgasł. Nie zdają sobie sprawy, że ten wewnętrzny żar, którego „sto lat nie wyziębi”, jest pierwotny wobec partyjnych formacji. Prezes PiS cieszy się naszym poparciem tylko dlatego, że go respektuje. Można bez końca gasić pochodnie i znicze, ale ogień, który płonie w sercach Polaków, jest wieczny. Nie tacy gieroje, jak dzisiejsi „obrońcy demokracji”, próbowali go zdmuchnąć. Nie mieli pojęcia, że w rzeczywistości nadymają balon własnej pychy. Im mocniej dmuchali, tym szybciej rozlegał się huk.