Ci, którzy uwierzyli w baśń o końcu historii, idą śladem szlachty z epoki saskiej – czują się klientami państwa polskiego.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 11/2012
Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy – pisała Wisława Szymborska. Żyjący lata świetlne przed noblistką Kohelet miał na ten temat inne zdanie: „Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: Patrz, to coś nowego – to już to było w czasach, które były przed nami”. Zaprowadziło go to do wniosku, że „to, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie, więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”. Kto ma rację? Żeby rozstrzygnąć ten problem, przyjrzyjmy się dziejom naszej ojczyzny w XVIII wieku.
W epoce saskiej rządzili Polską władcy wychowani w kulturze niemieckiej. Historia nałożyła na ich barki brzemię, którego nie mieli ochoty dźwigać. „Polskość to nienormalność” – takie skojarzenie nasuwało się im z bolesną uporczywością, kiedy dotykali niechcianego tematu. August II Mocny postawił więc na polityczny piar, a August III wprowadził modę na powszechne grillowanie. A że do pieczeni najlepsze jest wino, większość interesów załatwiano przy kielichach. W rozpasanej Rzeczypospolitej rosły wpływy oligarchów, wzmagał się pacyfizm szlachty, kwitła korupcja, szerzyła się propaganda prusko-rosyjska, kurczył się potencjał militarny. Następnie mieliśmy na tronie Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wprawdzie nie pomieszkiwał w Budzie Ruskiej, ale posłusznie realizował ruskie instrukcje, za co – jak w 1794 r. ustaliła komisja lustracyjna Tadeusza Kościuszki – brał solidne pieniądze z carskiej ambasady. Faktem jest też, że zamiast „być” pisał „bydź”, choć uczciwie dodajmy, że ówczesne prawidła ortografii różniły się od dzisiejszych.
Nie każdy fakt z tamtej epoki pasuje do obecnych czasów. Tropy się plączą, wzorce osobowe mają nieostre granice, ale coś niewątpliwie jest na rzeczy. Może nie ma „dwóch tych samych pocałunków”, lecz ludzkie postawy w mniejszym lub większym stopniu powtarzają się w historii. Między innymi dlatego wciąż zachowują aktualność dramaty Szekspira. Szczęście w nieszczęściu, Polska przypomina dziś saskie kondominium, a nie stanisławowskie terytorium rozbiorowe. Pesymista powie, że wszystko przed nami. Optymista go wyśmieje. Scenariusze układane na podstawie historycznych analogii mają to do siebie, że mogą się sprawdzić w całości, ale nie muszą. W końcu inny, niż przed wiekami, jest dziś układ sił na świecie, odmienne są też standardy uprawiania polityki. Stąd nawiązując do smutnego okresu polskiej historii, unikam kasandrycznego tonu. Niemniej nad pewnymi zjawiskami polskiego życia w XVIII w. warto się pochylić.
Najciekawszym z nich jest chyba wspomniany pacyfizm szlachty. Potomkowie Sarmatów nigdy nie przesadzali z agresją. Cenili wiejski spokój, uroki rodzinnego życia i sielskie krajobrazy, jednak na równi z tymi wartościami stawiali męstwo i miłość ojczyzny. Jako regularny zaciąg albo pospolite ruszenie tworzyli trzon zwycięskich armii spod Chocimia czy Wiednia. Jednak w epoce saskiej całkowicie porzucili rycerskie tradycje, zaszyli się w swoich posiadłościach i wołami nie sposób ich było stamtąd wyciągnąć. Można powiedzieć, że postawili na rozwój Rzeczpospolitej samorządowej. Podczas lokalnych sejmików debatowali głównie nad własnymi potrzebami. Z tajemniczych względów byli przekonani, że Polsce nic nie zagraża, z wyjątkiem absolutyzmu władców. Twierdzili, że im będzie mniej wojska, tym będziemy bezpieczniejsi. Rezygnując z wojennych ambicji i nie stanowiąc zagrożenia dla ościennych mocarstw, zyskamy święty spokój. Zresztą najważniejsza i tak jest ciepła woda w studni.
Rozumiem, że w takie brednie można było wierzyć u schyłku najdłuższego okresu pokoju w I Rzeczypospolitej. Od biedy da się nawet zrozumieć dystans pacyfistycznie nastawionej szlachty wobec patriotycznego zrywu konfederatów barskich na początku panowania Stanisława Augusta. Ale wracać do pacyfizmu dzisiaj, po wszystkich zaborach, okupacjach i powstaniach? Trzeba mieć mentalność przybysza z kosmosu, żeby tak myśleć. Tym bardziej że w dzisiejszej wersji pacyfizm oznacza nie tyle odrzucenie wojen, ile niechęć do patriotyzmu w ogóle, zaangażowania się w los ojczyzny, troski o zabezpieczenie niepodległości.
Istotą dzisiejszego podziału w polskim społeczeństwie jest stosunek do własnego państwa. Ci, którzy uwierzyli w baśń o końcu historii, idą śladem szlachty z epoki saskiej – czują się klientami państwa polskiego. Często podkreślają, że dopóki rząd pozwala im realizować prywatne interesy, jest OK. Polska polityka zagraniczna ma być uległa wobec potężnych sąsiadów, żeby można było się bogacić w miłej atmosferze. Nam, Wolnym Polakom, to nie wystarcza, bo czujemy się współtwórcami Rzeczypospolitej. Jesteśmy spadkobiercami nie tyle szlacheckiej „złotej wolności”, ile tradycji niepodległościowej. Wykluczenie tej tradycji z polskiej polityki i edukacji, brak zainteresowania rządu wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej, utrata podmiotowości w Europie – wszystko to dotyka nas osobiście, bo czujemy się kimś więcej niż mieszkańcami terytorium między Bugiem a Odrą. I staramy się wyciągać wnioski z historii, która – wbrew modnym opiniom – wcale się nie skończyła.