Trzy wymiary wspólnoty: moja rodzina, mój Kościół, mój naród – przenikają się wzajemnie w trakcie rocznicowego nabożeństwa w intencji ofiar Smoleńska.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 18 kwietnia 2012
Pół godziny przed mszą św. próbuję przecisnąć się do wnętrza warszawskiej archikatedry. Ale dzisiaj nawet mysz kościelna miałaby z tym problem, cóż dopiero taki grubas jak ja. Przemiły pan ze służby porządkowej każe mi się cofnąć i prosi, żebym się nie obrażał. Bez przesady. Wolni Polacy nie obrażają się tak łatwo, zwłaszcza gdy towarzyszy im żona trzeźwo oceniająca sytuację: – Mówiłam, żebyś się nie pchał! Trzy wymiary wspólnoty: moja rodzina, mój Kościół, mój naród – przenikają się wzajemnie w trakcie rocznicowego nabożeństwa w intencji ofiar Smoleńska. Spoiwem jest miłość. Nie zmieniła się ani trochę od czasu pielgrzymek Jana Pawła II. Nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą.
Gdy na placu Zamkowym formuje się Marsz Pamięci, ktoś intonuje „My chcemy Boga!”. Po dwóch zwrotkach zamieniam się w rybę bezgłośnie poruszającą szczękami, ale ludzie wokół, z moją żoną włącznie, znają święte słowa lepiej niż teksty radiowych przebojów. Parafrazując „Przesłanie Pana Cogito”, można stwierdzić, że powtarzane poza oficjalną kulturą stare zaklęcia polskości przetrwały najazd współczesnych Hunów. Dopóki stara Polska żyje w pieśni, nie da się jej zniszczyć. Będzie się odradzała jak na początku XX w., podczas procesji na Boże Ciało w Bobrujsku, pięknie opisanej przez Floriana Czarnyszewicza w powieści „Nadberezyńcy”.
Maszerując Krakowskim Przedmieściem, czuję, jak rozprzestrzenia się ten polski żywioł. W centrum pochodu śpiewamy „Chrystus Wodzem, Chrystus Królem...” Nagle gdzieś na prawej flance wybucha gromkie: „Cześć i chwała bohaterom!”, za moment na lewej „Zwyciężymy!”. Inicjowane w kolejnych miejscach śpiewy i okrzyki wyraźnie nawiązują do tradycji katolickich, endeckich, piłsudczykowskich. Ścierają się ze sobą w powietrzu, próbują przechylić szalę na własną stronę, ale żaden z nich nie jest w stanie zdominować pozostałych. Jedne płynnie przechodzą w drugie, jakby mogły zachować moc tylko razem, zamieniając się w jasny ogień polskości. Ściskając żonę za rękę, przypominam sobie tytułowy wiersz z tomu „De profundis”: „i ruszyliśmy ognistą procesją do kresu nocy/ okiennice mijanych domów zatrzaskiwały się/ węże drutów kolczastych kąsały nam pięty/ lecz widać było z oddali że płoniemy a nie giniemy/ kąpiemy się w ogniu a nie spalamy się”.
Nie zabraliśmy ze sobą zniczy, ale tak chyba miało być, skoro po Apelu Jasnogórskim wręczyła nam je piękna – jak wszystkie wolne Polki – nieznajoma. Spieszyła się na autobus, prosiła, żebyśmy postawili znicze przed Pałacem Prezydenckim. Stawialiśmy je ostrożnie, jak świece odpalone od paschału. Wspólnotowa sztafeta pamięci, solidarność, miłość, która nie zazdrości, nie szuka poklasku. Stara Polska, o której milczą główne media.
To był piękny dzień. Jeden z tych, które pamięta się do końca życia. Wśród bliskich ludzi, choćby były ich dziesiątki tysięcy, nie sposób się zgubić. Zgubić można się w tłumie i właśnie to przydarzyło się Robertowi Mazurkowi. Publicysta „Rzeczpospolitej” obwieścił, że więcej nie pójdzie przed Pałac Prezydencki. Wykrył bowiem, iż oprócz kwiatów i zniczy niektórzy z nas przynieśli transparenty przepowiadające trudną przyszłość zdrajcom ojczyzny. „Tak jak wy nie chcecie być wariatami i pogardzanymi oszołomami, tak oni też nie chcą być zdrajcami i renegatami” – napisał tonem ubogiej nauczycielki. Zupełnie jakby bycie zdrajcą zależało od czyjegoś samopoczucia, a nie od faktów politycznych.
W filmowej „Trędowatej” jest scena, w której Stefcia Rudecka tańczy na balu z ordynatem Michorowskim, a gdy nagle zostaje sama, widzi wokół siebie jedynie zapiekłe twarze, słyszy złowrogie szepty. W tym kontekście trauma Mazurka, który na Marszu Pamięci poczuł się jak na wiecu partyjnym albo na spotkaniu promocyjnym „Gazety Polskiej”, staje się bardziej zrozumiała. Większość publicystów, którzy dotąd sceptycznie odnosili się do smoleńskiej pamięci, ma jednak odmienne intuicje. Stępili ostrze szyderstw, wsadzili głowę w tematykę gospodarczą albo odkryli na Krakowskim Przedmieściu przestrzeń „godności i wolności”. Jedni nieśmiało się tłumaczą, inni już wychodzą przed szereg, jakby od dwóch lat walczyli o prawdę. A niech im będzie. Wolni Polacy mają dość politycznej wyobraźni, by pozwolić wyszumieć się mądralom.