To było przebudzenie z długiego letargu. Już wtedy, rankiem 10 kwietnia 2010 r., gdy okazało się, że historia wcale się nie skończyła.
"Gazeta Polska Codziennie" 7-9 kwietnia 2012
Długo nie potrafiłem wyjść z domu. Przeżywałem narodową tragedię, widząc przez okno bociany, które po zimie zdążyły już wrócić do gniazda na wieży kościoła. Pamiętam, że kiedy po dwóch tygodniach znalazłem się w ultranowoczesnym parku handlowym, miałem wrażenie, że to jakaś warstwa skamielin odkopana przez archeologów. Współczesna rzeczywistość była gdzie indziej. Pulsowała w mojej duszy oświetlana odległym blaskiem zniczy z Krakowskiego Przedmieścia. Wsłuchiwałem się w głosy dawnych poetów, pisałem „De profundis”. Na swoim blogu notowałem:
13 kwietnia. Głęboki niepokój sprawia, że od trzech dni wielu z nas nie może normalnie jeść ani spać. Snujemy się z zastygłym na twarzy grymasem bólu, mechanicznie wykonując codzienne obowiązki. W głowach siedzi nam śmierć, znienawidzona za swoje okrucieństwo, ale też wyrywająca nas z jałowego materializmu. Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak: Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania.
14 kwietnia. Tego się boimy. Powrotu żywej pamięci narodowej. Bo jeśli prezydent Lech Kaczyński zostanie pochowany na Wawelu, będzie to pomost łączący Polskę dawną i dzisiejszą. Potwierdzenie wspólnoty polskiego losu, który jednoczy żywych i umarłych. Podanie do publicznej wiadomości, że wielkie wydarzenia z udziałem Boga nie odeszły bezpowrotnie w przeszłość, ale dzieją się również tu i teraz. I wymagają od nas zajęcia stanowiska. Przecież nie chcemy znowu śnić o polskich upio-rach, chochołach, wieszczach, prorokach. Chcemy żyć w spokoju, robić kariery, zakładać firmy i „mieć auta”. I nie słyszeć tego nieznośnego, wampirycznego głosu: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany! Dziś twój triumf albo zgon!”.
19 kwietnia. Naiwnością było sądzić, że śmierć prezydenta rozwiąże wszelkie nasze problemy. Że światowi liderzy, po ludzku przejęci polską tragedią, staną za nami murem. Że nareszcie oddadzą szczery hołd oficerom zamordowanym w Katyniu, a niektórzy z nich dorzucą do tego przeprosiny za Jałtę. I nie ruszając palcem w bucie, przez kilka pokoleń będziemy z dumą odbierać od nich polityczne wsparcie oraz szczere wyrazy uznania dla polskiej ofiarności. Będzie całkiem inaczej: świat bardzo szybko zapomni o Smoleńsku i znów staniemy się dla niego kłopotliwym państewkiem, które komplikuje stosunki z Rosją. Chyba że zwycięży u nas „polityka miłości” i dobrowolnie wejdziemy do strefy wpływów naszego wielkiego sąsiada. Wtedy cała Unia Europejska będzie nas chwalić za polityczną dojrzałość, pragmatyzm, pozbycie się kompleksów i co tam jeszcze.
Wciąż słyszymy ten skrzek karłów: „Nie można ciągle żyć w uniesieniu. Za miesiąc, dwa wrócicie do bogacenia się, wydawania pieniędzy i przeżuwania medialnej papki. Znów staniecie się nam podobni”. W jakimś stopniu na pewno. Ale to odzyskane dzięki smoleńskiej tragedii marzenie o polskiej wielkości będzie w nas rosło, będzie skłaniało nas do zmagania się z własnym egoizmem. I w swoim czasie wyda dobre owoce.
Czy rośnie? Spotykając się ze wspaniałymi Polakami na prowincji i obserwując tłumy na Krakowskim Przedmieściu, jestem tego pewien.