środa, 6 czerwca 2012

Ani słowa o piłce

Euro 2012 to impreza upolityczniona jak olimpiada w Moskwie.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 23/2012

Piłkarskie mistrzostwa Europy jeszcze się nie rozpoczęły, a ja mam ich już serdecznie dość. Wcale nie dlatego, że wokół zapanowała futbolowa gorączka, bo wbrew oczekiwaniom UEFA termometry nad Wisłą nie pękają. Bardziej wyeksploatowane są ciśnieniomierze. Koneserzy futbolu, którzy na wieść o przyznaniu Polsce organizacji imprezy skakali z radości, dziś cierpią na depresję, bo nie udało się im kupić biletów. Ewentualnie irytują się stanem dróg. Atmosfera piłkarskiego święta panuje głównie w komercyjnych reklamach telewizyjnych. No i wśród młodszych nastolatków, którym – niczym Indianom w epoce Krzysztofa Kolumba – można wcisnąć każde świecidełko. Z „zestawem kibica” włącznie.

Trochę dziwi naiwność tych, którzy liczyli na przeżycie szczególnych emocji na stadionie. Czyżby nie wiedzieli, że w naszych czasach imprezy tego typu organizowane są głównie dla „rodziny UEFA”, polityków, biznesmenów i reklamodawców? Zwykli śmiertelnicy mogą sobie obejrzeć rozgrywki w telewizji, a jeśli mają dość determinacji – na telebimie w strefie kibica. Zawsze zastanawiają mnie przybysze z zagranicy, którzy pokonują setki kilometrów, żeby dać się zamknąć w rezerwacie i tam obejrzeć transmisję meczu swojej drużyny. Zamiast opuszczać rodzinne miasto, mogliby przecież zrzucić się na siatkę ogrodzeniową i wynająć telebim. Jakość transmisji ta sama, a po meczu zdążyliby do domu na kolację.

Ponieważ jestem kibicem starego typu, drażni mnie komercjalizacja wielkich imprez sportowych. Rozumiem tych, którzy co tydzień zdzierają gardła dla swojego ukochanego klubu, ale w czerwcu włożą koszulki z napisem „Against modern football” i wyjadą w góry albo do babci na wieś. Główny powód mojej niechęci wobec Euro 2012 jest jednak inny. Wciąż nie została wyjaśniona sprawa Julii Tymoszenko. Polski rząd chce wykorzystać ewentualny sukces piłkarzy do utrzymania władzy. A Rosja właśnie zaczęła bawić się z nami w kotka i myszkę. Ostatnio tak upolitycznioną imprezą sportową były chyba Igrzyska Olimpijskie w Moskwie w 1980 r.

Najgorsza jest świadomość, że los gabinetu Donalda Tuska naprawdę w dużym stopniu zależy od wyników reprezentacji. Większość Polaków udowodniła już kilkakrotnie, że w wyborach parlamentarnych i prezydenckich kieruje się powierzchownymi kryteriami, medialną propagandą i... aktualnym nastrojem. Ostatnio to samopoczucie nieco podupadło, bo trudno wiecznie zamykać oczy na rzeczywistość: podnoszenie wieku emerytalnego, likwidowanie szpitali i urzędów na prowincji, wycofywanie ze szkół lekcji historii, brak skuteczności w egzekwowaniu od Rosjan zwrotu smoleńskiego wraku, skandale z budową autostrad, stronniczość głównych mediów czy odzywki typu „Won stąd!”. Ale każda bramka dla Polski, a już na pewno gol strzelony przewrotką w ostatniej minucie finału, może na nowo wprowadzić połowę społeczeństwa w stan entuzjazmu. I przedłużyć hegemonię Platformy Obywatelskiej nie o 7, lecz o 77 lat. Właśnie taka była idea igrzysk w dawnych wiekach: zamienić obywateli w bezmyślną masę, która pozwoli się łatwo kontrolować.

Nieco inaczej stara się sterować naszymi nastrojami Władimir Putin. Reprezentacja Rosji nieprzypadkowo wybrała sobie na mieszkanie hotel Bristol położony kilka kroków od Pałacu Prezydenckiego, pod który 10 czerwca tradycyjnie już przejdzie „ognista procesja” spod archikatedry św. Jana Chrzciciela. Z premedytacją Rosjanie domagają się też zgody na przemarsz swoich kibiców ulicami Warszawy i naśmiewają się z zakazu eksponowania sowieckich symboli. To prymitywne prowokacje, odwołujące się do naszych emocji, mające na celu skompromitowanie Polski w oczach świata. Kto się na nie nabierze i postanowi dać łupnia Moskalom, ten – mówiąc po kibicowsku – ciężki frajer.

Z jednej strony, pokazowe intrygi Rosjan są tak żałosne, że nadają się do wykorzystania w dowcipach; z drugiej – mówią wiele o kondycji polskiego państwa. I to już nie jest zabawne. W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego Putinowi nie przyszłoby do głowy manifestować swoich wpływów w Warszawie. Kazałby swoim działaczom, piłkarzom i kibicom mało pić i niewiele mówić, żeby nie przynieśli wstydu ojczyźnie. Zadanie trudne, ale wykonalne. Dziś były kagiebista może jednak swobodnie uprawiać propagandowe gierki, bo wie, że polski rząd przyjmie z uśmiechem każde upokorzenie. Po Smoleńsku i tzw. śledztwie MAK-u nie istnieją żadne granice, które bałby się przekroczyć.

Mam nadzieję, że trener Jürgen Klopp dobrze przygotował do mistrzostw polską reprezentację. Bo chyba dla każdego jest jasne, że jeśli wyjdziemy z grupy, to wyłącznie dzięki piłkarzom Borussii Dortmund. Jednak na tłum potencjalnych wyborców PO, wymachujący biało-czerwonymi flagami przy akompaniamencie klaksonów i trąbek, będę patrzył okiem Stańczyka. Cytując w myślach fragment poematu „Posłanie do Polski” (1869) Seweryna Goszczyńskiego: „Naród – jak w letargu człowiek:/ U ust dech się niby wije,/ Ale śmierć siedzi u powiek:/ I nie umarł, i nie żyje.// (...) W nim tak mało życia, czucia,/ Że choć się ciało już psuje,/ I choć woń tego zepsucia/ Wszyscy czują – on nie czuje”.