Wyrastające na polskich ulicach sowieckie symbole mają głęboko osadzone korzenie.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 13 czerwca 2012
Rosyjskie prowokacje podczas Euro są tak ostentacyjne, że mogą się komuś wydać transgresją, ostatecznym przekroczeniem kulturowych barier. Sztandary z sierpem i młotem, od wielu lat niewidziane na polskich ulicach, faktycznie działają na wyobraźnię. Jednak w sensie politycznym to tylko powierzchowne gesty, będące konsekwencją utraty przez III RP podmiotowości. Prawdziwą transgresją był Smoleńsk. Nazajutrz po tragedii – jak obrazowo ujmuje to w wierszu Aleksander Rybczyński – „ciało Polski” znalazło się „na moskiewskim stole prosektoryjnym”. Zaczęło się wielkie sprzątanie, zacieranie śladów. Pogarda Kremla dla zdruzgotanego państwa z każdym dniem stawała się bardziej widoczna. Dość wspomnieć konferencję prasową MAK-u czy neverending story o zwrocie wraku tupolewa.
Radosna twórczość rosyjskich kibiców (na szczęście nie wszystkich) to część postsowieckiego, ludycznego karnawału na trupie Polski. Nakręceni putinowską propagandą, zwolnieni przez lokalne władze z obowiązku respektowania prawa, poczuli się nad Wisłą bezkarni. Nic dziwnego, że w wielu z nich odezwały się dotychczas tłumione, przynajmniej podczas zagranicznych wojaży, bolszewickie instynkty. Znamienne, że jeśli ktoś jest w stanie je kontrolować, to UEFA, bo przecież nie władze Warszawy. Trupy mają to do siebie, że nie reagują, nawet gdy ktoś po nich skacze.
Od końca ubiegłego wieku sporo napisano o rosyjskich kłopotach z tożsamością. A przecież Władimir Putin już dawno odnalazł narodową ideę, zdolną połączyć wszystkich obywateli, od emerytowanych kołchoźników po młodych fanów Spartaka Moskwa. Jej źródłem jest data 4 listopada 1612 r., kiedy to pospolite ruszenie dowodzone przez kupca Kuźmę Minina i księcia Dymitra Pożarskiego zmusiło do kapitulacji polską załogę Kremla. W 2004 r. ówczesny (i dzisiejszy) prezydent Federacji Rosyjskiej ogłosił rocznicę tego wydarzenia Dniem Jedności Narodowej, wypełniając lukę po zniesionym święcie rewolucji październikowej. Aby spopularyzować nową rosyjską ideę, weteran KGB zamówił u Władimira Chotinienki film „1612”, w którym Polacy z upodobaniem palą wsie, mordują bezbronnych i pozdrawiają się sarmackim „Kur... mać!”. W postać okrutnego hetmana z powodzeniem wcielił się... Michał Żebrowski, Polak z krwi i kości. Oczywiście, nasz rodak zrobił to wyłącznie w imię sztuki filmowej, dla podniesienia autentyzmu dzieła.
Wyrastające na polskich ulicach sowieckie symbole mają głęboko osadzone korzenie. Grunt był bronowany i nawożony latami. Odradzający się Festiwal Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze, „Wstawaj, strana ogromnaja!” w wykonaniu Chóru Aleksandrowa, festiwal filmowy „Sputnik nad Polską”, kanał telewizyjny „Wojna i Pokój”, a od niedawna peerelowska nawałnica wspomnieniowa TVP Kultura... Tylko ignorant twierdzi, że rosyjska kultura nie jest ciekawa. Osip Mandelsztam był wielkim poetą, a Andriej Tarkowski, Paweł Łungin czy Andriej Zwiagincew to naprawdę wirtuozi kina. Co nie zmienia faktu, że narastająca w ostatnich latach rosyjska ofensywa kulturalna posiada drugie dno. Takie rzeczy robi się przed ekspansją gospodarczą i polityczną. Nie chodzi o to, by podbić Polaków piosenkami Ałły Pugaczowej. Chodzi o oswojenie nas z rosyjską duszą, zatarcie „różnic kulturowych”, odbudowę mitu słowiańskiej swojskości i przyjaźni, wreszcie wzbudzenie sentymentu do PRL-u. Poczucie współuczestnictwa w kulturze zamazuje twarde fakty polityczne i osłabia reakcję obronną.
Każdy, kto śledzi tę rosyjską ofensywę z twardej skały polskiego romantyzmu, ze smutkiem obserwuje jej skutki. Prorosyjskie wypowiedzi Bronisława Komorowskiego, „głęboka wdzięczność” Andrzeja Wajdy za przyznanie mu Orderu Przyjaźni Federacji Rosyjskiej, panegiryki Daniela Olbrychskiego, wzywanie do zapalania zniczy na grobach sowieckich żołnierzy w rocznicę Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, która nam kojarzy się z tekstem powstańczej pieśni: „Czekamy ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci”... Mało? Nie wiem, czego jeszcze potrzeba, by większość Polaków dostrzegła miejsce, w którym znaleźliśmy się po Smoleńsku. Niestety, nie jest to żadna strefa kibica. To strefa rosyjskich wpływów.